Jako zagorzały wyznawca Sufjana Stevens'a musiałem sprawdzić kim jest niejaki Daniel Smith, jego współpracownik przy kilku płytach i co więcej lider wytwórni Sounds Famylire. Nic dziwnego, że obaj panowie odnajdują wspólny język, gdyż Smith okazał się być równie silnym muzycznym indywidualistą, od kilku lat nagrywającym pod sztandarem Danielson Famile muzykę absolutnie niekonwencjonalną, pozornie rockową i w zwichnięty sposób popową. Jej percepcji z pewnością nie ułatwiały teksty krążące wokół wiary. W efekcie, zamiast szerokiego uznania Smith zdobył sobie raczej grono gorliwych wyznawców przy relatywnym ignorowaniu go przez szerszy krąg odbiorców.
Sięgając po "Ships" wyglądałem z nadzieją sporej niespodzianki, ale nie podejrzewałem, że płyta po prostu rzuci mnie na kolana. Niemal natychmiast, na długo i skutecznie. Na czym polega jej hipnotyzująca siła? Przede wszystkim za cholerę nie wiadomo, jak tę muzykę zaklasyfikować. Skoro Smith poszukując akompaniatorów - przy każdej płycie Danielson Famile skład trupy był nieco inny - zaczął od zaproszenia Deerhoof, potem wzmocnił drużynę o wszystkich muzyków swej rodzinki, by następnie zwołać przyjaciół, w tym oczywiście Sufjana, a oprócz niego Why?, muzyków Serena Maneesch, Self-Handed Clout, natężenie talentu i niekonwencjonalnej wizji zgromadzonych w studio osiągnęło niemal masę krytyczną.
Ostatecznie w nagraniu albumu wzięło udział bodajże 34 muzyków, co powinno doprowadzić do kompletnego chaosu i wydzierania sobie pierwszych skrzypiec, ale stało się zupełnie odwrotnie. Uzyskane brzmienie, bazujące na rockowym instrumentarium wzbogacanym o bogatą sekcję dętą, klawisze kilku odcieni i miriady przeszkadzajek, jest potężną, symfoniczną nawałnicą dźwięku buzującego w swych otchłaniach, swobodnie płynącego wprzód, z którego co chwila wyłaniają się porywające detale. Ta intensywna i gęsta muzyka jednocześnie jest przystępna i zwiewna, przy czym pełna ozdobników. Obrazu dopełniają zdumiewające wokale - Smith śpiewa baaardzo nietradycyjnie, wysoko, czasem niemal skrzecząc z uniesieniem i emfazą, co kontrastuje ze ślicznym kobiecym chórkiem. Już sama forma tej muzyki wystarczyłaby, by zwrócić na Danielson uwagę, jednak co ważne, nie jest ona barokowym wybrykiem, lecz ubraniem w dźwięki kompozycji zabójczo melodyjnych, zapadających w pamięć, bezczelnie kpiących ze zwrotkowo-refrenowej konwencji i pełnej kuriozalnych wolt. A trzeba przyznać, że melodie są, hmm, co najmniej dziwne. Równym wyzwaniem są teksty - tytułowe statki spajają co prawda album, ale już otwierający album utwór Ship, the Majestic Suffix wprowadza w osłupienie peanami na temat tego przyrostka, umożliwiającego tworzenie arcyważnych angielskich rzeczowników. Na koniec natomiast zespół milutko i z wdzięcznością wyśpiewuje podziękowania za spędzenie z nimi kilku chwil naszego życia...
Stwierdzenie, że "Ships" brzmi jak spotkanie Deeerhoof z Sufjan'em Stevens'em byłoby najbardziej bzdurnym podsumowaniem tego porywającego albumu. Ci muzycy zagrali wspólnie ze Smith'em wiedząc, że uczestniczą w spektakularnym projekcie swojego przyjaciela, który tę płytę reżyseruje tak, jak bohater "Osiem i pół" Felliniego w jednym ze swych snów - przechadzając się po nierealnym cyrku. Smith w swej wizji dostrzega pewnie rękę boga, agnostyk nazwie to dotknięciem geniuszu. Zostałem oczarowany.
[Piotr Lewandowski]