Pisanie o zespole Pearl Jam to wycieczka w głębokie zakamarki pamięci, gdzie połączone z podstawówkowo - licealną rzeczywistością, leżą wspomnienia o ich dobrych czasach, uwiecznionych chociażby albumem "No Code". Wtedy to słuchałem dokonań Eddiego Veddera i spółki, a chociaż zawsze bardziej ceniłem sobie mniej wygładzone brzmienie Soundgarden czy Alice in Chains, przyznaję, że darzyłem ich sporą sympatią. Do dziś uważam ich występ w katowickim Spodku za, klimatycznie, jedno z ciekawszych wydarzeń koncertowych w moim życiu. To było jednak dobre sześć lat temu i dla zespołu byłoby lepiej, gdyby pozostał w tamtym etapie mojej pamięci. Pomimo moich prywatnych odczuć, Pearl Jam nie zrezygnował bynajmniej z działalności, czego efektem było wydanie po słabym "Binaural", jeszcze słabszego "Riot Act". Pomimo tego, zespół nie poddał się i nadal brnie w nadszarpywanie swego dobrego imienia sprzed lat. Kolejnym etapem ów procesu jest najnowsza płyta zatytułowana, jakże zaskakująco, "Pearl Jam". Swoją drogą czy nazywanie w ten sposób niedebiutanckich nagrań nie dowodzi pewnego kryzysu tożsamości i chęci powrotu do dawnych czasów? To wrażenie potęgowane jest w trakcie słuchania premierowych utworów.
Na usta ciśnie się pytanie - dla kogo jest ta muzyka? "Pearl Jam" to zlepek niewiele różniących się piosenek oscylujących pomiędzy nawiązaniami do country a naśladowaniem stylu Neila Younga. Brzmi to tak prehistorycznie, że powstaje kolejne pytanie: czy to świadomy zabieg zespołu. Wszak serwują nam podobne riffy, te same gitarowe solówki, podobny śpiew Veddera. Jedyne czego nie udaje się im wskrzesić to klimat. A bez niego, są to tylko rockowe piosenki sprawiające wrażenie, jakby wypadły z szuflady z napisem "starocie". Nie czuć w nich ani żywiołowości, którą ciężko już przekazać weteranom sceny, ani przejmujących dźwięków, które pozwoliłyby uwierzyć muzykom.
Z resztą Pearl Jam ma z tym problem już od wielu lat, a nowa płyta nie jest wyjątkiem. Wobec tego największą uwagę mają zwracać zaangażowane teksty dotykające społecznych problemów w Stanach. Mnie one nie przekonują, dlatego, moim zdaniem, "Pearl Jam" nie przynosi nic interesującego, zaciemniając jedynie dobre wrażenie sprzed lat. Trudno odmówić muzykom zdolności, jednak nawet jeśli nowa płyta jest wynikiem zamierzonego planu zatrzymania czasu, nie wytrzymuje ona konfrontacji ze współczesnością. Sięgnąć mogą po nią jedynie ci, którzy zatrzymali się w nostalgicznym początku lat dziewięćdziesiątych. A o jej słabości niech świadczy tradycyjny ostatni utwór, który wypada bardzo blado w porównaniu ze słynnymi poprzednikami.
[Aleksander Kobyłka]