Olśnienie wywołane ubiegłorocznym albumem Konono no. 1, ulicznego kolektywu muzycznego z Kinszasy, było po prostu olbrzymie. Muzyczna nawałnica grupy grającej na budowanym przez lata arsenale rytmicznym, łączącym tradycyjne kongijskie instrumenty, głównie likemby, ze sprzętami codziennego użytku jak beczki i butelki, które ostatecznie podłączono do elektronicznych rezonatorów, okazała się nie być typową world music, lecz soczewką skupiającą niezliczoną mnogość wątków muzyki zachodniej, od noise'u przez rock do elektroniki, minimalizmu i eksperymentów a la Can. "Congotronics" Konono no. 1 było dzikim i nieokiełznanym uderzeniem, orzeźwiającym prysznicem artystycznym z samego środka Afryki. A także dowodem na to, że w oderwaniu od wszelkich trendów i zupełnie spontanicznie, w zakątku niemal nieobecnym na muzycznej mapie świata, powstała muzyka unikatowa i uniwersalna zarazem.
Już sam tytuł tamtego albumu wskazywał na prawdopodobną kontynuację wątku. Dokładnie taki charakter ma "Buzz'n'Rumble from the Urb'n'Jungle", na którym znajdujemy nagrania siedmiu kongijskich zespołów, nagranych i wyprodukowanych przez Vincent'a Kenis'a z belgijskiej wytwórni Crammed Disc, dzięki której "kongotronicy" objawili się światu. Estetycznie, brzmieniowo i rytmicznie album jest zbliżony do swojego poprzednika, co wynikać może i z analogicznego instrumentarium i z identycznego sposobu nagrywania - na żywo, wprost na ulicy. Kompozycyjne różnice można jednak dostrzec, przede wszystkim mimo radosnych, rozedrganych, "nowoczesnych" w strukturze rytmów i zgrzytliwego brzmienia, więcej tutaj etno. Wydaje się, że w muzyka tradycyjna stanowi dla tych zespołów bardziej bezpośredni punkt wyjścia niż dla Konono, a utwory są nieco bardziej stonowane, choć równie konsekwentne w swym nakładaniu kolejnych pokładów rytmu. W istocie, niemal każdy instrument pełni tutaj funkcję rytmiczną, może poza akordeonem, będącym wspomnieniem kolonialnych czasów. Pod koniec albumu wpadamy jednak w kakofoniczny trans. W kilku momentach na pierwszy plan przebijają się linie niekonwencjonalnie brzmiących elektrycznych gitar, a z drugiej strony sporo napotykamy zbiorowych, celebracyjnych śpiewów, więcej kobiecych wokali, czasem zdarzają się też nawijki "soundsystem'owe". Wspólna dla obu płyt jest, obok niepowtarzalnego brzmienia i konstrukcji, olbrzymia, wręcz namacalna radość tworzenia muzyki. W efekcie, druga odsłona Congotronics nie jest powtórzeniem za ubiegłorocznymi pionierami metody na sukces, lecz kolejnym smakowitym kąskiem tamtejszej fascynującej muzyki. Choć szok poznawczy mniejszy, to przyjemność taka sama. Szkoda, że nie dożył tego Miles Davis, ten Miles nagrywający "On the Corner".
[Piotr Lewandowski]