polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
PORCUPINE TREE Deadwing

PORCUPINE TREE
Deadwing

W twórczości większości zespołów musi kiedyś nadejść ta słaba płyta. Pozostaje pytanie, dlaczego tak się dzieje. Może to efekt nieudanych eksperymentów, zbytniego powtarzania swoich wcześniejszych dokonań, a może po prostu kiepskiej formy. Przecież nawet najlepszym muzykom mogą zdarzyć się mniej kreatywne okresy. Bez wątpienia, "Deadwing" jest właśnie taką płytą. Co prawda możemy znaleźć na niej wpadające w ucho melodie, dopracowane głosowe harmonie czy gitarowe riffy - czyli to, z czego znany jest Steven Wilson i spółka. Brakuje jednak najważniejszego elementu - pomysłu. Cóż z tego, że w każdym utworze słyszymy po kilkanaście motywów, skoro nie ma żadnej koncepcji, która by je łączyła. Kolejne riffy są dramatycznie oderwane od poprzednich, grane tylko po to, by popchnąć utwór do przodu. Całość dopracowana jest do najdrobniejszego dźwięku i wspaniale wyprodukowana. Na tym tle, tym bardziej uderzający jest brak spajającego ducha. Niezwykła atmosfera obecna na poprzednich płytach Porcupine Tree, tutaj gdzieś uleciała, zastąpiona przez perfekcyjnie brzmiące wyrobnictwo. W efekcie przesłuchanie albumu nie pozostawia po sobie żadnego śladu. Bardzo trudno wyróżnić ze zlewającej się masy przelotnych melodyjek i słów poszczególne utwory. Udaje się to dopiero po kilkakrotnym przesłuchaniu. Najbardziej spójnym jest promujący płytę "Lazarus", jednakże jest to słodkawa i nieoryginalna balladka, typowy zachęcacz nadający się do radio. Tak naprawdę, płyta ta mogłaby ograniczyć się do utworu "Arriving somewhere but not here". W dwanaście minut Porcupine Tree pokazuje w nim, na co go aktualnie stać, przedstawiając cały swój wachlarz możliwości. Mamy tam elektroniczne szmery, wielogłosowe śpiewanie przy wtórze akustycznej gitary, przeciągłe solówki, a nawet ciężkie riffy. W zasadzie można poprzestać na przesłuchaniu go, by zapoznać się z kondycją zespołu na AD 2005. Pozostałe utwory są już tylko wariacjami na tematy tam zawarte. Duże rozczarowanie, zwłaszcza, że mając w pamięci poprzednie wydawnictwa oraz szeroką gamę zespołów, z którymi Steven Wilson współpracował, można było spodziewać się czegoś więcej.

[Aleksander Kobyłka]