polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
BARRETT MARTIN The Painted Desert

BARRETT MARTIN
The Painted Desert

Barrett Martin powinien być znany każdemu fanowi muzyki gitarowej z Seattle, gdyż był on perkusistą takich klasyków tamtejszej sceny jak Skin Yard, Screeming Trees i Mad Season. Jednak już zanim pogrzebano scenę grunge'ową, Barrett zainteresował się zupełnie inną muzyką i założył kultową w pewnych kręgach grupę Tuatara, co było związane z jego antropologicznym zacięciem i pragnieniem rozszerzenia instrumentarium na inne instrumenty niż rockowa perkusja. Oczywiście nie zarzucił starych znajomości i jego bębny możemy usłyszeć na przykład na około 40 płytach, między innymi Stone Temple Pilots, Queens of the Stone Age albo Desert Sessions Josha Homme'a, ale co ciekawe, Martin gra na nich zawsze na jakiś "dziwnych" bębnach. Od końca lat dziewięćdziesiątych właśnie takie niebanalne world music wymieszane z jazzem stanowi główny rezultat jego twórczości w ramach Tuatary i znajduje wyraz w ofercie prowadzonej przez niego wytwórni Fast Horse. Mam wrażenie, że wraz z upływem czasu artysta sięga po inspiracje coraz głębiej w pokłady kultur naszego gatunku, stał się specem od brazylijskich bębnów a niedawno zrobił bodajże doktorat z antropologii i muzyki na uniwersytecie w Nowym Meksyku. Postać jak widać niebanalna, podobnie jak i jego muzyka.

Sięgając po "The Painted Desert" nie mogłem nie postrzegać tej płyty w kontekście uwielbianej przeze mnie Tuatary, jej ciepłego i nasyconego tętnem Ziemi niby-jazzu. Pierwsze utwory okazują się żywcem ją przypominać, a w ich nagraniu uczestniczyli też członkowie tego zespołu, po co więc Barrett nagrywał płytę solową? Odpowiedź na to pytanie pada dopiero w dalszej części płyty, gdy staje się jasne, na czym polega inspiracja pustyniami całego świata. Barrett używa olbrzymiej liczby instrumentów perkusyjnych, od tradycyjnej perkusji, przez wibrafony, marimby, konga i kalimby po afrykańskie i brazylijskie bębny obrzędowe. W połączeniu z jazzowym instrumentarium (gitara, kontrabas, saksofony, flet i klarnet) pozwala mu to od pewnego momentu albumu wyczarowywać nastroje coraz bardziej wietrzne, spalone słońcem, raz zaglądające w stronę Orientu, raz duszne Afryką, a czasami okrutnie suche pustyniami Nowego Meksyku. "The Painted Desert" jest więc dla mnie do pewnego stopnia zagadkową płytą, gdyż zebranie inspiracji z wielu podróży prowadzi nieuchronnie do antropologicznego eklektyzmu, który jednak okazuje się być atrakcyjny muzycznie. Szczerze mówiąc nie wiem, które pustynie zainspirowały Barretta do pierwszej połowy albumu, natomiast jego druga część przynosi muzykę znacznie bardziej wyciszoną i przez to oddaloną od Tuatary i rzadziej puszczającą oko do mistrzów jazzu. Gdy na pierwszy plan wysuwają się linie wibrafonów, instrumenty dęte ulegają stonowaniu, muzyka nabiera coraz bardziej ilustracyjnego charakteru, przy czym ewidentnie ilustruje ona przemiany stanów natury i żywe procesy - vide Rumour of Rain. Chciałoby się więcej takiej zrównoważonej, stonowanej muzyki, tętniącym niespiesznym i podpatrzonym gdzieś w przyrodzie tętnem, a przy tym na tak wysokim poziomie artystycznym. W epoce upupiania world music i jej cepeliizacji, właśnie takie uważne i inteligentne płyty pokazują, że można elementy etniczne wykorzystywać umiejętnie i bez pretensjonalności. Słowa uznania dla Barretta, ale też lekkiego żalu, że nie odszedł on od stylu Tuatary konsekwentnie na całym albumie. Acha, a dla słuchaczy z innej, ninjatune-owej bajki muszę dodać, że jak ktoś lubi Bonobo, niech koniecznie sięgnie po Tuatarę i "The Painted Desert".

[Piotr Lewandowski]