Całe szczęście, że label Glitterhouse (w polskiej dystrybucji Gusstaff Records) skłania się konsekwentnie ku badaniom i obserwacjom muzyki ze Skandynawii. Dzięki temu mamy okazję poznać artystów, o których zapewne nigdy nam nie śniło, ani też których na pewno nie zobaczymy w muzycznych telewizjach i w różnorakich zestawieniach list przebojów. Okazuje się jednak, iż na północy drzemie mnóstwo nieodkrytych jeszcze talentów, brzmiących - można podejrzewać - o niebo lepiej od znanych, przez wszystkich ogranych i popularnych gwiazd.
Oto Thomas Dybdahl, okrzyknięty gwiazdą muzyki alternatywnej w Norwegii, dla nas równie nieznany jak i forma samej nagrody, pojawia się w polskiej dystrybucji ze znakomitym albumem, przedstawiając się z bardzo dobrej strony. Proponuje on muzykę bardzo intymną, melancholijną, wyciszoną i pełną uczuć. Samodzielnie pisze muzykę i teksty, sam je zgrywa, nagrywa i tworzy. Nie zamyka się w kręgu skromnego instrumentarium - swoją muzykę koloruje dźwiękiem gitary, organów, harmonii ustnej. W przeciwieństwie do całego stada egzystencjalnych męczenników i wielce cierpiących swe męki muzyków, potrafi swoim mocno klimatycznym brzmieniem dotknąć emocjonalnego dna jak i wzbić się na radosne wyżyny, ani przez moment nie psując uroku swojej muzyki. Może i album nie jest wybitnym przykładem dopracowanej produkcji, jednak to co w tej muzyce najlepsze to jej skromność - Thomas śpiewa o swoich bólach, fascynacjach i ja mu wierzę. Jest szczery w swoich pomysłowych kompozycjach, nie bawi się w pozera, nie próbuje bezczelnie budować klimatu i tworzyć kiczowatej duchowości swoich piosenek. Spokojnie, delikatnie, ale i pewnie przedstawia swoje muzyczne obrazy, nie popadając tym samym w senne i nudne pułapki. Warto spróbować.
[Tomek Doksa]