Wkładając niektóre płyty do odtwarzacza, zmagać należy się z lawiną oczekiwań przepełniających umysł, szczególnie, gdy po długim oczekiwaniu i właściwie porzuceniu nawet nadziei, pojawia się nowe dzieło jakiegoś cenionego przez nas artysty. W przypadku Mos Defa czekać trzeba było pięć długich lat na pojawienie się drugiej solowej płyty pochodzącego z Brooklynu muzyka, które umilone zostały złożonym z czterech dysków wydawnictwem zbierającym przeróżne gościnne występy i kooperacje, niemniej jednak nie od takich inicjatyw zależy szacunek i podziw słuchaczy. Tak więc po epizodach aktorskich, Mos Def powrócił do muzyki i, szczerze mówiąc, "The New Danger" pozostawia olbrzymi niedosyt i wręcz irytację. Nie oczekuję powtórek z rozrywki i odgrzewania ciepłych i pulsujących nastrojów fantastycznego "Black on Both Sides", niemniej jednak Mos Def anno domini 2004 sam chyba nie wie, czego chce i pogrążył się w nijakości. W międzyczasie założył on kapelę Black Jack Johnson, która momentalnie okrzyknięta została supergrupą, ponieważ zgromadziła muzyków Living Colour, Bad Brains i Funkadelic. Panowie chcieli chyba nawiązać do wspaniałych tradycji czarnej muzyki gitarowej i jednocześnie przyćmić panoszącą się modę na łączenie rapu z rockiem. Oba cele jednak jak na razie pozostały niezrealizowane i jeżeli przyszłe działania przypominać będą brzmienia zawarte na "The New Danger" - sukcesu artystycznego im nie wróżę. Black Jack Johnson pojawiają się bowiem na kilku kompozycjach i płyta zdecydowanie na tym traci.
Sam początek nie zapowiada konsternacji, słuchając Mos Defa płynącego pod dyktando klawiszy Raphaela Saadiqa ma się wrażenie, że stary znajomy powrócił w najwyższej formie. Jednak następująca potem dawka gitarowej sieczki, kompletnie wpisującej się w medialną papkę, skłania do postawienia sobie pytania: czy on to robi celowo, czy jest to wypadek przy pracy, czy też może prowokacja? Rzucając bluzgi pod adresem Freda Dursta i jego przebrzydłego Limp Bizkit, Mos Def tkwi w identycznym schemacie i estetyce. Za grosz w tym rock-rapie polotu - riffy są toporne, przewidywalne i napuszone, teksty pełne okrzyków i sloganów, ograniczone w treści. Szczytem wszystkiego jest skandowanie "Fuck You, Pay Me!" w finale utworu War. Jest tych rockowych katastrof co najmniej kilka. Gdy już przebrniemy przez pierwsze utwory na "The New Danger", możemy odczuć Mos Defa, którego znamy i cenimy. Promujący album Sex, Love & Money to istna rozkosz, bazująca na bębnach, flecie i skupionym, a jednocześnie agresywnym wokalu, następujący po nim Sunshine oparty na samplu hippisowskiego antywojennego songu, znanego chociażby z filmu "Hair" Formana, to także kilka minut wspaniałej muzyki. Nie jest więc tak, że zabrakło na "The New Danger" kompozycji udanych. Zaliczyć do nich trzeba oparte na bluesowym tle Blue Black Jack, sięgający po funkowe dęciaki z lat siedemdziesiątych, pełen pozytywnej energii Life is Real, zamykający płytę i jakby żywcem wyjęty z repertuaru The Roots Champion Requiem. Są to próbki naprawdę solidnego hip-hopu, niemniej jednak nie robią takiego wrażenia, jak miałoby to miejsce pięć lat temu. Bądź co bądź, wiele się przez ten czas w tej muzyce wydarzyło.
Mos Def zawsze oczarowywał swoim nieśmiałym, dawkowanym oszczędnie śpiewem, podobnie jest i tutaj. Gdy sięga on po tę stylistykę i mówi o miłości, dostrzegamy przebłysk geniuszu. Rozpaczliwe i emocjonalnie rozdarte Beggar, ujmujące The Panties i przeszło dziewięciominutowe, oparte na samplach Marvina Gaye Modern Marvel, ocierają się o niepowtarzalność i piękno ukryte na przykład w legendarnym Umi Says. Są to jednak miłe momenty w oceanie smutku i negatywnych niespodzianek tekstowych - gdy w The Rape Over Mos Def kpi z Jay-Z, można go jedynie poprzeć, ale gdy z głośników pada: "Quasi-homosexuals is running this rap shit" - to wszystko opada. Na dodatek, "The New Danger" jest koszmarnie długi, trwa 75 minut. Gdyby wyrzucić gitarowe tragedie, ostała by się godzina muzyki i album byłby solidny, nie przynoszący jednak specjalnego odkrycia. Gdyby przyciąć go jeszcze trochę, okazałby się poprawnym następcą "Black on Both Sides", pozbawionym jednak oryginalności poprzednika. Tak gdybać można w nieskończoność i niczego to nie zmieni - Mos Def zawiódł a chwilami wręcz irytuje.
[Piotr Lewandowski]