polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 Refleksje powyborcze


Refleksje powyborcze

Dnia drugiego listopada nie było chyba możliwe ukrycie się przed bombardującymi nas zewsząd informacjami na temat wyborów w Stanach Zjednoczonych. Jak wiadomo, miłościwie nam panujący George Dablju spędzi w Białym Domu kolejne cztery lata. Nie mnie oceniać, czy dobrze to, czy źle, każdy z was pewnie ma swoje zdanie na ten temat, a opinia, że żadna to różnica, czy rządzić będzie Bush, czy Kerry nie jest także pozbawiona podstaw. Poza tym, nie miejsce tutaj na polityczne refleksje i dywagacje. Niemniej jednak nawet nie posiadając telewizora i świadomie przykładając średnią uwagę do doniesień prasowych ze Stanów, nie mogłem uciec od wiszącego nade mną widma amerykańskich wyborów. Moja skrzynka pocztowa zarzucona została mejlami nawołującymi do wycieczki do urn, większość listów wskazywała także, na kogo oddać głos. Wszystkie pochodziły one od przeróżnych amerykańskich wytwórni i zespołów. The Roots (jako OkayPlayer), Dillinger Escape Plan i kilka innych kapel nawoływało do głosowania. Czasem chodziło o sam fakt spełnienia obywatelskiego obowiązku, czasem o antybushowską agitację. Najdalej posunęli się chyba członkowie A Perfect Circle, wydając drugiego listopada album pełen antywojennych kowerów i niebezpiecznie zbliżając się do cienkiej granicy, za którą sztuka staje się niezbyt wysublimowanym narzędziem propagandy. Gdyby spojrzeć na ostatnie cztery lata, okaże się, że liczba płyt wymierzonych w Busha Juniora jest pokaźna. Abstrahując od samego przekazu, czy w rezultacie takiego jawnego i utylitarnego określenia celu działalności, tworzona muzyka nie traci czasem cech sztuki? Pytanie jest dość aktualne w sytuacji, gdy mieliśmy do czynienia z największym w historii udziałem artystów w kampanii politycznej, a Bono, Bruce Springsteen i inni występowali na spotkaniach demokratów u boku Kerry'ego.

Tak właściwie problem zaangażowania społecznego artysty należy, po pierwsze do zagadnień właściwie na poziomie maturalnym, a po drugie, do zagadnień nierozwiązywalnych. Rzecz jasna pogląd, wedle którego artysta jest odpowiedzialny przed społeczeństwem za swoje czyny, jest bardzo stary. Już Platon uznał to za rzecz naturalną. Wszystkie następujące potem epoki mimo głębokich różnic, nie kwestionowały i nie umniejszały znaczenia i odpowiedzialności artysty - musiał być on albo nauczycielem cnoty, bądź jakiejś umiejętności, piewcą reżimu, obyczaju lub rewolucjonistą, natchnionym wieszczem lub przynajmniej rzemieślnikiem, dostarczającym rozrywki lub niosącym kaganek oświaty. Po traumatycznych przeżyciach ubiegłego wieku, czkawką odbijają się nam wszystkim koncepcje artysty zaangażowanego w społeczne projekty. Muzyka ma jednak nieco mniej na sumieniu, nie zaznała na razie swojej Leni Riefenstahl, ani prostackich pisarzy głoszących nadejście człowieka sowieckiego. Doktryna głosząca sztukę dla sztuki oraz towarzyszące temu kwestionowanie społecznej odpowiedzialności i funkcji artysty; pogląd, wedle którego artysta tworzy niczym ptak na gałęzi, swobodnie przekształcając naturalny impuls w kulturowy artefakt, dawno już poległy i ustąpiły pola. Sytuacja jest jednak obecnie o tyle ciekawa, iż o ile przed laty idea "sztuki dla sztuki" wypływała jako reakcja na utylitarne jej pojmowanie, zaprzęganie do topornej realizacji praktycznych celów, o tyle obecnie gdy się ona pojawia, jest sprzeciwem wobec komercjalizacji. Szczególnie w dziedzinie muzyki, nie obserwujemy w ostatnich latach wysypu twórców skupiających się na społecznych dylematach. Te kilka wyjątków z jednej strony potwierdza regułę, niezbyt wdzięcznie balansując w objęciach koncernów medialnych i gryząc dłoń, która je żywi (Rage Against the Machine, The (International) Noise Conspiracy), lub też pozostając gdzieś na obrzeżach szerszego zainteresowania (Manu Chao, Jello Biafra i jego Alternative Tentacles, część tak zwanej sceny punkowej). A gdy już pojawi się twórca in definitione określony społecznie, często jego muzyka jest po prostu żałosna. Za to ostatnie wybory uczyniły chyba nawet Puffa Daddy'ego artystą zaangażowanym w politykę.

Może więc nie ma czegoś takiego, jak sztuka społecznie zaangażowana? Może, albo "sztuka", albo "zaangażowana" - chyba, że chcemy uznawać za wytwory artystyczne łopatologiczne dziełka popełniane bez śladu smaku i talentu, a jedynie korzystające z pewnego zasobu środków, dla danej sztuki typowych? Wydaje mi się, że warto w tym momencie zacytować Wissariona Bielińskiego. A któż to taki, zapyta ktoś. Otóż Bieliński był jednym z najciekawszych myślicieli rosyjskich dziewiętnastego wieku, obdarzonym niezwykle bystrym umysłem krytycznym i społeczną wrażliwością. Czas caratu sprzyjał dywagacjom na temat sztuki społecznie zakorzenionej i wręcz utylitarnej, opinia Bielińskiego nie straciła jednak nic ze swej głębi: "Z wyjątkiem ludzi o ograniczonych horyzontach albo ludzi nie w pełni rozwiniętych duchowo, nikt nie może kazać poecie śpiewać hymnów do cnoty czy karać za grzechy poprzez napisanie satyry, ale każdy inteligentny człowiek ma prawo żądać, aby poezja udzielała mu odpowiedzi na problemy czasu, albo przynajmniej wyrażała smutek z powodu owych ważkich, nie dających się rozwiązać kwestii."

Należałoby jeszcze dodać, że powinien nasz artysta równie głęboko skłaniać do refleksji, do własnych dociekań i rozmyślań. Obrazy czy słowa prawdziwego twórcy, które zostały przeżyte i naznaczone piętnem jego osobowości, mogą więc być dziełami sztuki, nawet jeśli traktują o najbardziej przyziemnej z istniejących spraw. Z drugiej jednak strony, poruszanie doniosłych kwestii żadnym sposobem nie zwalnia z wymogu szczerości i, co ważniejsze, nie rekompensuje braku talentu. Skoro czasy są burzliwe i dwuznaczne, odbiorca ma prawo oczekiwać, że artysta odniesie się do aktualnych problemów, pod warunkiem jednak, że autentycznie je zinternalizował i rezultat tego przeżycia przedstawia w swej pracy.

W tym kontekście mejlowe kampanie amerykańskich muzyków należy według mnie odebrać pozytywnie, ponieważ pokazują one, że nie są oni osobnikami wyobcowanymi ze społeczności, lecz raczej aktywnie realizują potencjały wynikające z ich szczególnego statutu. Samo zaangażowanie się w kampanię też chyba jest zjawiskiem pozytywnym, o ile oczywiście uznamy, że poparcie Kerry'ego jest najlepszą alternatywą wobec Busha. Jak już podkreślałem, nie mnie to oceniać. Ryzyko łopatologii jest jednak przytłaczające i dotyczy zarówno samej sztuki, jak i działań pobocznych. Smutnym na to dowodem aktualny wygląd strony internetowej A Perfect Circle. Być może taka jest amerykańska specyfika. Pozostaje więc mieć nadzieję, że listopadowa fala demokratycznej aktywności jest oznaką pozytywnego trendu w stronę krytycyzmu wobec panującego porządku. Obawiam się jednak, że mamy do czynienia ze specyficzną modą, przynoszącą przy okazji niezłą kasę. Przecież Dżordża Dablju nikt nie lubi, aż wypada sprzeciwić mu się ironiczną piosenką lub podniosłym protest-songiem. Kto przecież zwróciłby uwagę na nowy album Green Day, gdyby nie zatytułowali go "American Idiot"? Pozostaje więc życzyć wam czterech spokojnych lat "rządów" Dżordża i kilku przynajmniej dobrych, a nie koniunkturalnie uwarunkowanych płyt zainspirowanych jego personą.

[Piotr Lewandowski]