Na przełomie września i października odwiedził Polskę perkusista Jojo Mayer wraz ze swoim projektem Nerve. Mieszkający na co dzień w Nowym Jorku muzyk zaprezentował ze swoim triem, wspomagany przez obrabiającego brzmienia akustyka, niesamowitą mieszankę jazzu z nowoczesnymi brzmieniami. Przeprowadziłem z nim wywiad po koncercie w warszawskiem klubie CDQ, gdzie publiczność często nie mogła uwierzyć, że muzyka Nerve powstaje bez udziału jakichkolwiek komputerów. Po półtorej godziny wspaniałej improwizacji, udało się Mayera skłonić do zaprezentowania jego podejścia do muzyki i opinii na temat jazzu, nowoczesnych brzmień, które znajdują swój wyraz w prowadzonym przez niego w Nowym Jorku projekcie Prohibited Beatz.
Jojo, od jak dawna prowadzisz projekt Jojo Mayer's Nerve? Czy od początku gracie w takim składzie? Czy ukazały się jakieś płyty?
Razem z Takuyą Nakamura, grającym na syntezatorach i trąbce i basistą Johnem Davisem gramy od roku, lecz projekt powstał znacznie wcześniej. Do tej pory nie wydaliśmy jeszcze płyty. Przed wyjazdem na trasę byliśmy jednak w studio i nagraliśmy praktycznie cały album. Jeżeli słyszałeś nasze nagrania na przykład w radio, to były to wstępne, prowizoryczne miksy, płyta pojawi się prawdopodobnie w przyszłym roku.
Skoro tak, czy dzisiejszy koncert ukazał nam materiał przygotowany z myślą o płycie, czy raczej improwizowaliście?
Prawie cały koncert był improwizacją. Kilka momentów było w oczywisty sposób wcześniej zaplanowane, spinały one w całość poszczególne części koncertu, ale improwizowaliśmy właściwie bez przerwy. Nasz set ulega ciągłym zmianom i dostosowywany jest do konkretnych warunków. Jeżeli publiczność chce tańczyć, bawić się, gramy w ten sposób, jeżeli trafia do niej drum'n'bas, wtedy podążamy w taką stronę. Więc forma improwizowana sprawdza się najlepiej.
Warszawski koncert był pierwszym podczas waszej trasy po Polsce, więc pewnie za wcześnie na uogólnienia, ale czy koncerty w Europie Zachodniej były znacząco inne?
To prawda, z tym projektem grałem dziś pierwszy raz w Polsce, ale byłem tutaj już wcześniej razem z Vernonem Reid'em, graliśmy w tym olbrzymim pałacu w centrum miasta. Zasadnicza różnica występuje nie między poszczególnymi miejscami w Europie, ale pomiędzy Nowym Jorkiem a resztą świata i jest ona oczywista - w Nowym Jorku słuchacze znają naszą muzykę, ponieważ koncertujemy regularnie. Są oni więc mniej zaskoczeni i reagują głównie na zagrywki i styl, który znają. Przychodząc do klubu wiedzą, co mogą usłyszeć. Więc łatwiej jest im się bawić, natomiast w Europie publiczność raczej obserwuje wydarzenia na scenie.
Zaczynałeś grając z zespołem Monty Alexandra, jesteś perkusistą jazzowym, ale obecnie grasz bardzo drum'n'bassowo, w stylu rytmów elektronicznych. Jak przebiegała ewolucja twojej muzyki aż dotarłeś do obecnej stylistyki?
Wychowywałem się w muzykalnej rodzinie i słuchałem bardzo różnej muzyki, wszystkiego od The Beatles, Franka Sinatry, przez Count Basie, Jamesa Brown'a po Led Zeppelin i Hendrixa. Zawsze otoczony byłem wieloma stylami muzycznymi, dzięki czemu kwestie podziałów gatunkowych są dla mnie zupełnie nieistotne, ważne jest bycie otwartym na nowe kierunki. Jazz jest gatunkiem, który studiowałem najintensywniej, jest to wysublimowana sztuka na wysokim poziomie. Moja rola jako muzyka, perkusisty, jest pochodną mojej roli artysty. Będąc artystą, pełnię określoną funkcję w społeczeństwie, ponieważ artysta może być dostarczycielem rozrywki, nauczycielem, krytykiem i tak dalej. Staram się być świadomym tych możliwości. Jestem więc pod znacznym wpływem muzyków jazzowych, ale za najważniejsze w tej muzyce uważam nieustanny rozwój, przekraczanie granic, właśnie tę progresywność w niej cenię. Cechowała ona największych, Milesa Davisa, Charlie'go Parkera. W ubiegłym wieku jazz ewoluował z dekady na dekadę: najpierw był Louis Amstrong, styl Nowego Orleanu i Chicago, potem dixies, big bandy z Cotton Clubem i Ellingtonem na czele. Później nastąpiła reakcja, rewolucja, jaką był bee-bop, który był szalony, nieposkromiony, nie poddany żadnej kontroli. Po chwili pojawiły się cool- i free-jazz, po nich fusion. Zobacz, następowała zmiana za zmianą. Ale ostatnie trzydzieści lat nie przyniosło już żadnej tak zasadniczej i odświeżającej odmiany. Oczywiście były pewne ważne przyczynki - Steve Coleman i kilku innych zasługują na wzmiankę, ale generalnie jazz staje się stopniowo czymś w stylu "klonowanej" muzyki. Większość współczesnych jazzmanów w mniejszym lub większym stopniu gra tak, jak już ktoś inny przed nimi. Przemiany i różnice nie są obecnie drastyczne. John Coltrane i Charlie Parker różnili się fundamentalnie, Coltrane i Eric Dolphy także. Wszyscy wcześniej wspomniani przeze mnie muzycy różnili się swoim stylem i podejściem diametralnie. Teraz nie mamy z czymś takim do czynienia. Co więcej, jazzowa publiczność staje się coraz starsza, ponieważ należą do niej ciągle ci sami ludzie. Średnia wieku na jazzowym koncercie waha się pomiędzy czterdzieści a pięćdziesiąt lat. A skoro dla mnie muzyka jest jednym z najważniejszych doświadczeń, zmieniała moje życie -i to nieraz dosłownie - gdy miałem osiemnaście lub dwadzieścia kilka lat, więc staram się grać do nieco młodszej, świeżej publiczności, zdolnej do bardziej intensywnego zaangażowania się w jej odbiór.
Wyruszyłeś więc na poszukiwania fermentu i pasji wśród publiczności?
Mniej więcej. Gdy zorientowałem się, że nie ma jej wśród jazzowej publiki, zacząłem rozglądać się dookoła i dotarłem do drum'n'bass'u. Kilkanaście lat temu zaczynałem jako perkusista jazzowy, grałem naprawdę z wieloma projektami, po pewnym czasie zainteresowałem się hip-hopem i r'n'b, zacząłem grać z Meshell N'degeocello. Znałem oczywiście już wcześniej oldskulowy, dziki hip-hop i nawet jako jazzman byłem pod jego wpływem. Należę przecież do pierwszej hip-hopowej generacji, więc ceniłem tę muzykę jako autentyczną. Podobnie zresztą było z drum'n'bass i jungle, które słyszałem wcześniej. W dziewięćdziesiątym piątym roku pojechałem na trasę z Meshell i podczas dnia przerwy w Anglii poszliśmy na taneczną imprezę. Gdy zobaczyłem dwutysięczny tłum odlatujący przy muzyce, która nie była prostym łomotem, lecz była połamana [tu następuje wokalna prezentacja jungle], zorientowałem się, że po prostu nie mogę sobie pozwolić na zignorowanie czegoś takiego. Wtedy zacząłem próby z graniem tego typu muzyki. Wcześniej występowałem z didżejami, ale tutaj chodziło o granie na żywo. Zapoczątkowałem więc w Nowym Jorku Prohibited Beatz - platformę, gdzie różni muzycy mogliby eksperymentować z nowoczesnymi nurtami. W większości są to muzycy jazzowi, ale także przedstawiciele sceny eksperymentalnej, downtown, kilku didżejów i MC. Stamtąd wywodzi się mój obecny zespół. Zorientowałem się także, że istnieje cała generacja, która nie ma właściwie pojęcia o muzyce granej na żywo. Więc staramy się pokazać im styl i funkcje ich elektronicznej, didżejskiej muzyki, ale zagrane na żywo.
Czy ludzie przychodzący do Prohibited Beatz mają doświadczenia z jazzem?
Chyba dla wielu z nich jest to pierwszy kontakt z muzyką improwizowaną, ponieważ gramy co prawda utwory, piosenki, ale za każdym razem sporo w nich zmieniamy. To jest dość ryzykowne, bowiem czasami część improwizacji jest nieudana, pojawiają się błędy. Ale pomyłki umożliwiają rozwój, skłaniają do bycia kreatywnym. Dla mnie muzyka jest przede wszystkim kreacją, na tym polega jej siła, więc nie wyobrażam sobie grania bez improwizacji.
Coraz więcej zespołów zwraca się w stronę żywej muzyki, didżeje powoli wycofują się na pozycje obronne. Można to zauważyć w Europie, na wyspach, także w Stanach. Czy podobnie wygląda to w twoim otoczeniu?
Nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą do takiej oceny. Gdy zaczęliśmy nasz projekt, byliśmy jedynymi grającymi na żywo drum'n'bass, jungle i im podobne. Uwierz mi, naprawdę nikt inny tego nie robił. W pewien sposób stworzyliśmy całą scenę. Według mnie interpretowanie gatunków muzyki didżejskiej i elektronicznej przez instrumentalistów jest nieuniknionym procesem. Kultura didżejska od około dziesięciu lat, w znacznie większym stopniu niż inne nurty, przyczynia się do tworzenia nowych brzmień, struktur, sztuki. Pomimo, że w tej muzyce nie kładzie się nacisku na wiele czynników istotnych w muzyce, jak dynamika, harmonie, melodie i właściwie obywa się ona bez nich, to jednak nadal potrafi istnieć i rozwijać się. Wydaje mi się jednak, że spotyka ją coś niedobrego, czego dobrym przykładem jest drum'n'bass. Gdy się pojawił, był niesłychanie ożywczy, twórczy i przyczynił się do wielu zmian. Obecnie jednak scena staje się dogmatyczna i coraz bardziej zamknięta w sobie. Gdy ludzie zaczynają unikać kreatywności i dyscyplina staje się ważniejsza od sztuki, zawsze jest to oznaką degradacji. Przydarzyło się to muzyce klasycznej, jazzowej, rockowej i wielu innym - house ogranicza się do pewnego brzmienia i rytmu, drum'n'bass zamyka się w swoim schemacie. Więc gdy przestrzeń dla rzeczy nowatorskich się kurczy, trzeba pójść dalej i znaleźć nowy styl, albo wręcz go stworzyć. Taki właśnie jest cel mojej grupy. Nie próbuję imitować kultury didżejskiej, nie ma to sensu. Ważne jest wybudowanie pomostu pomiędzy muzyką didżejską, elektroniczną a graniem żywym, improwizowanym. Staramy się wypracować nową estetykę, w której nowatorskie elementy będą od razu zauważalne. Nie potrafię jej zdefiniować, nazwaliśmy ją Prohibeated Beatz, ponieważ gramy rzeczy, które były i nadal są zakazane. Być może za kilka lat staną się one popularne, wszystko może się wydarzyć. Tak wygląda moja filozofia w odniesieniu do muzyki, chcę konfrontować słuchaczy z muzyką naprawdę i dogłębnie żywą. Nie taką, jaką możesz zobaczyć na przykład na koncercie Janet Jackson, gdzie wszystko jest perfekcyjnie zorganizowane, ale jest jak z playbacku, a nie żywe, tak jak żywy był Jimi Hendrix. Tak na marginesie, rock'n'roll też nie jest już niebezpieczny, uległ korporacyjnej kontroli. Jazz też nie jest niebezpieczny. Za to nasza muzyka stanowi zagrożenie i wyzwanie [śmiech].
Gdy grałeś na przykład z Vernonem Reid'em, czy mogłeś wrzucić do jego muzyki elementy dla ciebie typowe, na których bazuje Nerve, czy drum'n'bass był raczej zakazany?
Och, Vernon doskonale wie, co chce osiągnąć, a powodem, dla którego zaprosił mnie do wspólnego grania, był właśnie charakterystyczny dla mnie styl. On sam chciał wzbogacić swoją muzykę o takie rytmy. Vernon jest muzykiem bardzo otwartym, czasami gra ze mną w ramach Nerve. Był jednym z pierwszych muzyków biorących udział w Prohibited Beatz.
Jakiej muzyki słuchasz prywatnie w czasie wolnym, gdy chcesz odpocząć od swojej własnej twórczości?
To zależy, ale oczywiście nie słucham w zasadzie muzyki zbliżonej stylistycznie do mojej własnej. Szczególnie podczas tras koncertowych, włączam coś zupełnie odmiennego, teraz posłuchałbym przykładowo The Beatles, Joni Mitchell, muzyki klasycznej albo afrykańskiej. Staram się gromadzić wpływy, które stają się źródłem czegoś zupełnie odmiennego, czynią moją muzykę pełną różnych barw i odcieni. Swego czasu słuchałem dużo drum'n'bass'u, breakbeat'u i im podobnych, ale teraz już nie, bowiem wydaje mi się, że większość wartościowych nagrań już poznałem. Ale jeżeli pojawi się w ramach tych nurtów coś nowego, bez wątpienia po to sięgnę. Inspiracje najlepiej czerpać ze sztuki odległej od twojej własnej, staje się ona wtedy wyzwaniem. Powstaje napięcie, trzeba być czujnym i nie można osiąść na laurach i zrelaksować się. Nasza muzyka nie jest kompletnie nowa, wiele jej elementów już się pojawiło, ale nawet samo połączenie znanych składników może stanowić novum. Przykładem jest The Police, Steward Copeland był jazzowym perkusistą, ale słuchał reggae, punk, ska - w ten sposób powstało coś unikatowego. Albo John Burnham, który słuchał Jamesa Browna i w ten sposób został pierwszym rockowym perkusistą grającym mocno i z funkowym zacięciem. Interesują mnie więc te zachodzące synergie, które powstają, gdy łącząc style nie nakładasz ich jeden na drugi, ale starasz się skonfrontować je ze sobą. Wiele współczesnych zespołów gra razem z didżejem, ale gdy didżej milknie, okazuje się, że brzmią one bardzo zwyczajnie. Dlatego nie występujemy z didżejem, co zmusza nas do większej kreatywności i skupienia na tworzonych strukturach. Kilka dni temu graliśmy dla sześciuset tanecznie nastawionych osób, więc nasza muzyka była prostsza, lżejsza. Dziś graliśmy bardziej eksperymentalnie, momentami downtempo, momentami szybciej, tak, że taniec nie był możliwy. Możliwości są olbrzymie, trzeba jedynie nie bać się eksperymentów.
Dzięki za rozmowę.
[Piotr Lewandowski]