Choć niedawno wokalistka Alison Shaw skończyła 40 lat to jednak jej głosu czas się nie ima. Słuchając go ma się nadal wrażenie obcowania z małą, przestraszoną dziewczynką. Marzycielski klimat twórczości zespołu, datujący się od wydanej w 1994 r. płyty "Loved" wyparł dawne klaustrofobiczne, jazgotliwe pieśni którego ukoronowaniem były płyty "Wings of Joy" i "Forever". Po tej ostatniej muzycy Cranes zagrali światową trasę u boku The Cure po której na dobre już polubili zwykłe piosenki. Rozedrgane ściany gitar i duszną atmosferę zastąpili urzekającymi melodiami w akustycznym, czasem transowym a często także w popowym klimacie. W porównaniu z debiutanckim mini-longpleyem "Self Non Self" zarówno "Particles and Waves" jak i jej poprzednik "Future Songs" to kraina łagodności. Delikatnym, wciągającym sennym klimatem utworom ("Here Comes The Snow") niebezpiecznie blisko jest teraz do twórczości Mum ("Vanishing Point") i Bel Canto ("K56"). Tylko czasami pojawiają się echa dawnej zuchwałości ("Avenue A") i transowe feedbacki (tytułowy "Particles and Waves"). Czy to znaczy, że płyta jest słaba i nie warta uwagi ? Nie !!! Zbyt wiele jest w niej niepowtarzalnego baśniowego klimatu, który potrafi kompletnie zauroczyć. I nie przeszkadza mi w tym nawet nieporozumienie w postaci "Every Town", utworu w którym zaśpiewał Jim Shaw. Delikatnie mówiąc chłop nie powinien podchodzić do mikrofonu i mogli sobie ten numer spokojnie darować. Ale to detal. Liczy się to, że płyta wciąga i pozwala z sympatią pomyśleć o długich, jesiennych wieczorach.
[Marcin Jaśkowiak]