Nowy rozdział w solowej twórczości Huberta Zemlera, wyjątkowo wszechstronnego i wrażliwego na dźwięk instrumentalisty. Po trzech podpisanych własnym nazwiskiem płytach, czwartą zdecydował się wydać pod szyldem Melatony, co samo w sobie może zwiastować pewne odbicie w inne kierunki. W dużej mierze tak jest, ale że Zemler to artysta, który świetnie potrafi zagrać właściwie wszystko, wolta nie musi wyjątkowo dziwić. Faktem jest, że ten wydany na kasecie materiał to najbardziej lekka, pogodna i wciągająca muzyka Huberta, o właściwościach (choć nie zawsze) wręcz odprężających i mocno relaksacyjnych, niemal gorąca, żywiołowa, ze świetną motoryką, ale i obecnymi u niego od dawna wyczuciem i precyzją, świetnie spinającymi cztery osobne, ciekawie rozwijające się kompozycje w ewidentnie spójną całość. Istotne też, że Melatony to mało perkusyjny album (nie tylko na tle poprzednich), bogaty brzmieniowo, stąd pewnie nie do odtworzenia solo w warunkach koncertowych, przynoszący elementy w poprzednich płytach niemal nieobecne, jak syntetyczne pasaże w różnych odcieniach i formach, lekko przybrudzone soniczne deformacje, rozedrgane szumy etc. Daleki jest od pieczołowicie rozrysowanej architektury, bynajmniej ją nieeksponujący, mocniej za to stawiający na wciągającą rytmikę, transowość, a nawet wyraźny basowy groove i orientalny klimat (w drugim na liście utworze "Samań"), jakie mogą nieco przypominać o zahibernowanej ostatnio Piętnastce, duecie Zemlera i Piotra Kurka. Fajny, absolutnie bezpretensjonalny materiał, jaki znów potwierdza wielką wyobraźnię i kreatywność Zemlera. Cieszę się, że w zasadzie jego pierwsza w pojedynkę próba wyjścia poza perkusyjne zmagania z awangardą, kameralistyką tudzież muzyką współczesną jest tak przekonująca, pełna swobody i przyjemnych emocji.
[Marcin Marchwiński]