polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

Sonar Festival 2017
Barcelona | 15-17.06.17

61 tysięcy osób w ramach edycji dziennej, 62 tysiące podczas dwóch nocy. Przybysze ze 105 krajów świata. Dziewięć scen, łącznie 157 pozycji programowych. Dużo zabawy, sporo sposobności do tańczenia oraz spotkań towarzyskich. Całe szczęście, podobnie jak w poprzednich latach, znalazła się również przestrzeń stricte do słuchania muzyki oraz do przeżywania głębszych emocji. Sześć występów znakomitych, fragmentami genialnych, lecz tyle samo wielkich rozczarowań. Sporo solidności. Oto w największym skrócie relacja z 24. edycji Sonar Festival.

Dzienną część zainaugurował projekt Entropy, autorstwa kolektywu naukowców, grafików oraz artystów cyfrowych, którzy przy live Dopplereffekt zafundowali kosmiczną podróż w czasie, przedstawiającą losy wszechświata od momentu jego powstania. Inicjatywa ambitna i pouczająca. Astronomowie zaprezentowali oficjalne dane jakimi obecnie dysponuje nauka, były wspaniałe wizualizacje, bardzo ciekawy wykład. Zabrakło „tylko” tego najważniejszego – muzyki. Elektro-ambientowy Dopplereffekt wkroczył po raz pierwszy dopiero w okolicach dwudziestej minuty przy epoce „Dark Ages of The Universe”, a więc długo po Wielkim Wybuchu. Późno, a w ciągu całego, prawie godzinnego pokazu znalazło się miejsce tylko na trzy jego wejścia, tak więc pomimo wielu walorów edukacyjnych był to zdecydowany falstart barcelońskiej imprezy.
Jej pierwszym poważnym odkryciem zostało duo Boris Chimp 504, które również przedstawiło audiowizualne show, ale było to show z muzyką w roli głównej. Multiverse opowiadający o losach szympansa Borysa, którego wystrzelono w kosmos w 1969 roku, niemal dosłownie wystrzelił publikę SonarHall, serwując potężną, dramowo-basową zamieć. Najpierw piętnaście minut ambientowo-perkusyjnego zaćmienia, następnie deszcz uderzeń. Poczucie pozytywnej, oczyszczającej duszności podkręcały piski i wcięcia, które perfekcyjnie wzmacniały abstrakcyjno-techniczną przestrzeń. Idealne, zwłaszcza na początek dnia.
Trzecim aktem miała być druga odsłona projektu Entropy, w domyśle – nareszcie, oczekiwany pełnowymiarowy live Dopplereffekt. Niestety. Organizatorzy powtórzyli audiowizualny wykład z godziny 13:30, tak więc trzeba było szukać zastępstw na sąsiednich czterech scenach. Z listy rezerwowej Princess Nokia miała ponad godzinne opóźnienie. Bawrut w ponad 30-stopniowym upale, na otwartym SonarVillage zagrał skoczny, ale jednak zbyt jednowymiarowy set z pogranicza techno – house, którego urozmaicały jedynie elementy world music. Estońska kopia Die Antwoord czyli Tommy Cash potrafił tylko rozbawić do łez. Ubrany w podkoszulek i dresowe spodnie z kreszu, tzw. bazarówki, do swojej wersji ulicznego gangsta-disco-techno-rapu dołączył prześmieszne filmiki z radzieckich potańcówek, kreskówek oraz bokserskich nokautów. Strefa kiczu totalnego – plan B spalił na panewce.
Całe szczęście o planowanej porze w SonarDome ze swoją niezłą, debiutancką, solową płytą pt. Eternal Something zameldował się Daniel Brandt. Trio na perkusję, trąbkę, gitarę (szkoda, że nie dojechał basista i jego partie odtwarzano z laptopa) oraz momentami na klawisze, ze swoim jazzclubowym przesłaniem uspokoiło i rozbujało aż miło. Hejnałowe wejścia, dużo partii na mocną perkusję, a na koniec głośniejsze około postrockowe formy. Bardzo dobry przerywnik, zwłaszcza na festiwalu elektroniki.
Zawiódł za to, nadzwyczajnie ciepło przyjęty przez publiczność, Forest Swords. Mieszanka ambientu, starodawnego folku oraz zwolnionego dub-techno na żywo wypadła aż nadto przewidywalnie i mało dynamicznie. Był bas, była gitara, ale... zabrakło żywej perkusji. Podobnie jak u Brandta wspomagano się laptopem. Dubowa atmosfera w najjaśniejszych momentach nawiązywała do płyty Engravings, ale to była raptem połowa występu. Reszta bez pomysłu. Wtórna, skupiona głównie na basie, była zawieszona w jednym i tym samym miejscu.
Pierwszy dzień, w którym tylko co drugi widziany pokaz można było zaliczyć do udanych, zamknął Andy Stott. Operujący w cmentarnych ciemnościach Brytyjczyk doskonale bazował na skrajnościach: ambientowych plamach, siermiężnych basowych podbiciach oraz abstrakcyjnych wtrąceniach. Cisza kontra moc, a trans wzmacniały serwowane w cyklu mniej więcej co piętnaście minut pauzy. Było intensywne i potężnie! Szelesty, drumming, bas i znowu około trzydziestej minuty ekstremalna zawieszka. Brawo. Jedynym, ale znaczącym minusem okazał się finał. Kiedy liczyłem na wybuch, podobny do mocy Byetone z ubiegłego roku, Stott poszedł w stronę talerzy i powolnych podbić, kończąc całość niepasującym i totalnie rozlazłym fragmentem. Przez tę nietrafioną końcówkę pozostał większy niedosyt, aniżeli satysfakcja z tej dłuższej, lepszej części. Zabrakło przysłowiowej kropki nad i. Szkoda.

Piątek, przecudownym koncertem otworzył Aitor Etxebarria, który z sześcioosobowym ensemble zaprezentował znakomity soundtrack - album do filmu Gernika.Markak. Trudno wyobrazić sobie piękniejszy sposób na uczczenie ofiar w ramach 80 rocznicy niemieckich nalotów na Gernikę. Bas, perkusja, gitara, skrzypce, kontrabas, klawisze, wokal. Magiczne, subtelne, wzruszające. Klasycyzm, jazz plus elementy baskijskiego folkloru, najmocniej oddziałującego zwłaszcza w wokalach, przeniosły daleko, daleko poza elektroniczną fabułę Sonara, stanowiąc źródło wielkich muzycznych doznań, którym towarzyszyły bardzo głębokie emocje. W większości rozbudowane, m.in. „Markak”, „Abiatze”, „Marraska”, „Ezbereziak”, a na koniec przestrzenne, postrockowe uderzenie z mnóstwem zaułków, solówek oraz perkusyjnych dysonansów. Pięciominutowa owacja na stojąco to rzadkość, a tutaj była jak najbardziej na miejscu.
Drugim hiszpańskim akcentem drugiego dnia było LCC. Duo z debiutanckim albumem D/evolution było jednym z największych odkryć edycji 2015, toteż oczekiwania były duże. Niestety, najnowszy album pt. Bastet, którego premiera przypadała właśnie na okres festiwalu, okazał się niezbyt udanym, co potwierdził również live. Motywem przewodnim występu był wijący się na wietrze pisk, któremu w tle towarzyszyły wolno wybijane dramy. Zero energii. Zero mocy. Zero psychodelii, a finał uzupełniły ambientowe wstawki zaczerpnięte z nieco kiczowatych egipskich, faraońskich obrządków. Poza zagranym na koniec, nijako na osłodę „Adámas” (z debiutanckiej płyty), było to ogromne rozczarowanie całego katalońskiego cyklu.
Dobrze, że chwilę później na deskach SonarDome, a więc Akademii Redbulla (trochę szkoda, że nie w „siedzącej” SonarComplex przy większym skupieniu publiczności) zameldowała się Pan Daijing. Przez pierwszy kwadrans dominowały szelesty, pomruki, a Chinka chodziła w kółko podejmując próby zahipnotyzowania odbiorców. Potem stopniowo zaczęły pojawiać się krzyki, przestery fal radiowych, aż w końcu nastąpił noise'owy grzmot i wystrzelił bardzo wyrazisty drumming. Efekt hipnozy wzmacniały delikatne wyliczanki – wierszyki, które brzmiały jak zaklęcia. Rezydująca w Berlinie artystka z dużą swobodą manipulowała elementami grozy i spokoju, serwując na zmianę raz cichsze, zaczerpnięte z chińskiego folkloru partie wokalne, innym razem wrzaski z głośnym industrialnym techno w tle. W dłuższych odcinkach było rewelacyjnie.
Marie Davidson na Sonar przyjechała z projektem Bullshit Threshold, który stanowi eksperymentalny materiał na jej nową płytę. Jego połowa miała postać spoken word i podobnie jak Pan Daijing wcześniej, ten pokaz powinien był odbyć się w przeznaczonym do eksperymentów SonarComplex. Jej spowiedź z cyklu „inner crisis”, „próba komunikacji z wnętrzem”, przemyślenia dokonywane w ramach introspekcji podejmowały kwestie dialogu. Davidson poruszała tematykę wszechobecnych i natarczywych social mediów, pustki wynikającej z cyfrowej, fesjbókowo - tłiterowej komunikacji, ale pojawiły się także motywy narkotyków, nieudanych relacji damsko-męskich oraz absencji bliskich jej osób. A odbiorcą tego dość osobliwego performansu, we wspomnianej Akademii Redbulla był najbardziej imprezowy, totalnie rozgadany, konkretnie rozpity, przygotowujący się do nocnych tańców tłum, z którego ludzie podchodzili do sceny tylko po to, aby zrobić sobie selfie lub grupowe pamiątkowe zdjęcie na... fejsa lub instagrama – co za absurd! Prośba o skupienie i ciszę przepadła w tumulcie. Współczuję Kanadyjce, zwłaszcza po jej fantastycznym występie na Primaverze, który miał miejsce dwa tygodnie wcześniej. Artystka, koncentrująca się na przekazie dla tylko kilkudziesięciu zainteresowanych osób (rozbawieni i zajęci sobą imprezowicze zareagowali tylko na jedyny taneczny w zestawie „Adieu Au Dancefloor”) zachowała jednak profesjonalne podejście oraz stoicki spokój. To było najgorsze doświadczenie wszystkich trzech edycji Sonar, na których byłem i jedno z najgorszych koncertowych przeżyć w ogóle, toteż drugi dzień festiwalu również zamknął się sporym niedosytem.

Trzeci dzień przywitał Matmos z albumem Ultimate Care II. Amerykanie ustawili pralkę do prania, zapytali czy ktoś ma przy sobie zużyte skarpetki lub inne noszone części bielizny. Znalazło się dwóch śmiałków, którzy dali skarpety, znalazła się też chusta - ustawiono program do prania i start! To było „skrajne” i niezbyt udane oblicze eksperymentu, który w tym roku miał niestety dość skromne przedstawicielstwo (na nowej eksperymentalnej scenie XS podczas kilku wejść nie działo się za wiele - prym wiodły „lokalne talenty” oraz dyskoteka w stylu „latino”).
O godzinie 16 rozpoczęto obchody dziesiątej rocznicy lejbelu Bedroom Community. Obaj artyści z islandzkiej wytwórni, zamieniając się godzinami występów (kwestie logistyczne, loty), zachowali się niezbyt profesjonalnie. Nikt, nawet dziennikarze, o tej zamianie nie zostali wcześniej poinformowani. Całe szczęście w planach miałem oba koncerty, więc nic nie straciłem. A najlepszym z całego festiwalu był właśnie Nico Muhly, który najpierw grał solo, potem stworzył duety najpierw z Valgeirem Sigurdssonem, a później z grającym na siedmiostrunowym chordofonie smyczkowym Liamem Byrnem. Po chwili na scenie pojawił się kolejny urodzinowy gość i było już trio, a całość zakończył doskonale zgrany kwartet. Godzinny, mistrzowski pokaz budowany był w oparciu o klimat płyty Drones. Dominowały minimalistyczne fortepianowe formy na dwie oraz cztery ręce. Niesamowity feeling. Niezwykła manualna precyzja. Raz harmonijne – klasycystyczne. Innym razem dysonansowe i avantgardowe. A wszystkim dowodził bardzo charyzmatyczny i niebywale utalentowany Muhly, który dysponował zdecydowanie większą siłą rażenia i oddziaływania aniżeli rok temu James Rhodes. Wyśmienicie wypadła również około dziesięciominutowa solówka wspomnianego Byrne'a. Świetne loopy, gra ze smyczkiem i bez niego, a finał po prostu miazga.
O 18, na deski SonarComplex wyszedł już sam założyciel Bedroom Community Valgeir Sigurdsson, który miał zaprezentować w całości następcę genialnego Draumalandid, a więc dopiero co wydanego Dissonance. Napięcie rosło w szybkim tempie. Zapowiadano spektakularny live. Obeznany z nowym krążkiem spodziewałem się ensemble – klawiszy, perkusji, kontrabasu, skrzypiec, fletu, klarnetu, trąbki, basu. Prawie wypadłem z fotela gdy okazało się, że Sigurdsson wystąpi... solo, a wsparciem będzie tylko wspomniany już Liam Byrne. Szok. Poczułem się jak zaproszony na wystawną ucztę, na której zamiast zapowiadanej trzydaniowej kolacji z winem, zaserwowano krakersy z wodą do popicia. Nie było na czym oka zawiesić, a całość z założenia dość wymagająca, bez żywych instrumentów, dusiła się niemiłosiernie. Bez energii, bez ekspresji, bez uniesień. Czekałem na ten koncert kilka grubych miesięcy, a spotkało mnie kolosalne rozczarowanie.
Całe szczęście finał dziennej odsłony o godzinie 20 przypadł w udziale niezwykłym debiutantom, mianowicie Amnesia Scanner. Siedzącą salę SonarComplex wypełnił dym, rozpoczęto soczysty eksperyment spod znaku skrajnego bassline/ grime. Uzupełniony o organowe przestery, piski oraz pełen klarownych uderzeń przekaz wytworzył niesamowite poczucie głębi, którą wzmacniały biało-czerwone, świetlno-dymowe zasłony. Rewelacja. Naśladowcy Oneothrix Point Never przerośli swojego mistrza w swoim wielowarstwowym show. Z debiutanckiej epki AS najlepiej wypadły zwłaszcza „Crust” oraz o wiele bardziej agresywny w wersji live „Chingy”. Autorzy tego acidowego, psychodelicznego, wręcz psychoaktywnego performansu zostali kolejnym objawieniem edycji 2017.

Część nocna Sonar nie gwarantowała i nie przyniosła żadnego powiewu świeżości. Z zestawu, obejmującego „oklepane” nazwy i nazwiska, m.in. Nicolas Jaar, Nina Kraviz, Little Dragon, Justice, The Black Madonna, Tiga, Daphni najmocniej wyczekiwano na dj set Jona Hopkinsa, live DJ Shadowa oraz na nowy show Moderata. Z tej trójki najlepszy był DJ Shadow, który powrócił na festiwal po jedenastu latach przerwy. Amerykanin prestiżowo potraktował swój występ prezentując ponad dwadzieścia pozycji wśród których dominowały nowości z The Mountain Will Fall oraz mające status legendy, kompozycje z Endtroducing.... Dziesiątki skreczy, dużo basu oraz zwrotów akcji - fajna energia. To był popis starej szkoły. Szkoda, że współcześni mikserzy nie wykazują takiego zaangażowania, ale i reakcji na to co w danym momencie odczuwa publika. Dj set Jona Hopkinsa był co najwyżej średni, a już na pewno nie umywa się do jego live'ów. Dwa urwane przejścia, 100% ravingowej techno łupanki. Szybkie, jednostajne, prostolinijne. Słowem nieciekawe. Całkowicie posypał się pokaz Moderata. To, że Niemcy w ogóle znaleźli się w składzie festiwalu było bardzo zaskakujące. Objechali z ostatnią studyjną płytą cały świat, w niektórych miejscach grali już nawet po dwa razy i nagle stali się największą gwiazdą tak uznanego wydarzenia jak Sonar. Dziwne. Obok powtórnego zaproszenia na before day Richiego Hawtina (tak jest! ten sam dzień, ta sama godzina, ta sama miejscówka co rok temu), czterogodzinnego dj seta Björk (który okazał się zewnętrzną biletowaną imprezą), podwójną projekcją Entropy, było to najsłabsze lajnapowe posunięcie organizatorów. Trójka Niemców pod potrzeby „nowego szoł” sztucznie rozbudowała swoje utwory o techniczne dodatki brzmiąc bardziej jak Modeselektor (setlista w pierwszej części opierała się głównie na tych instrumentalnych, nieśpiewanych piosenkach). Melodyjny i przebojowy zwykle Moderat, którego miałem okazje widzieć kilka razy wcześniej, brzmiał po prostu topornie. Inna sprawa, że panowie po długiej promocji są już chyba sobą zmęczeni, a ze statusem mega gwiazdy w tym towarzystwie niekoniecznie jest po drodze zwłaszcza Saschy Ringowi. Dodatkowo, po około czterdziestu minutach, doszło do jakieś poważnej usterki. Panowie zeszli ze sceny i długo na nią nie wracali. Około 20-tysięczna publiczność największej SonarClub zaczęła okazywać swoją wściekłość – były piski, krzyki, buczenie, zrobiło się trochę niebezpiecznie. Trio wróciło dopiero po sześciu minutach, a marną całość po nieco ponad godzinie zakończył „Bad Kingdom”. Odsłona cyklu Moderat Superstars wypadła więc nadzwyczajnie blado.

Wspominając tegoroczny Sonar trudno nie odnieść wrażenia, że organizatorzy żyli już bardziej tą okrągłą, 25. rocznicą festiwalu, i to na niej skoncentrowali swoje siły (reklamy na terenie Fira Montjuic pojawiły się jeszcze przed rozpoczęciem tej 24. edycji, specjalna konferencja prasowa, spektakularny program na jubileusz). A tej 24. zabrakło przede wszystkim serii kilku dobrych występów pod rząd, jakościowej stałości – takiej najprostszej, najzwyklejszej, programowej stabilizacji. Co drugi z nich miał jakąś ukrytą wadę, która wynikała albo z winy i niedociągnięć organizacyjnych albo z winy samych muzyków, którzy „odbębnili” to, co mieli i tyle. Emocjonalne uniesienia i wzruszenie kontra bezradność i złość - i tak razy kilka. Kolejny raz okazało się, że Sonar to festiwal wielkich skrajności, dedykowany dla osób z ustabilizowanym ciśnieniem.

[tekst: Dariusz Rybus]

[zdjęcia: Ewelina Kwiatkowska, Dariusz Rybus]

 
Boris Chimp 504 [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Boris Chimp 504 [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Bawrut [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Daniel Brandt z zespołem [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Daniel Brandt z zespołem [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Daniel Brandt z zespołem [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Daniel Brandt z zespołem [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Daniel Brandt z zespołem [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Forest Swords [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Forest Swords [fot. Ewelina Kwiatkowska]
 
Aitor Etxebarria z zespołem [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Aitor Etxebarria z zespołem [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Aitor Etxebarria z zespołem [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Aitor Etxebarria z zespołem [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Aitor Etxebarria z zespołem [fot. Ewelina Kwiatkowska]
LCC [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Pan Daijing [fot. Dariusz Rybus]
Pan Daijing [fot. Dariusz Rybus]
Pan Daijing [fot. Dariusz Rybus]
Marie Davidson [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Marie Davidson [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Matmos [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Matmos [fot. Ewelina Kwiatkowska]
 
Nico Muhly [fot. Ewelina Kwiatkowska]
 
Nico Muhly [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Valgeir Sigurdsson w trakcie koncertu Nico Muhly'ego [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Liam Byrne w trakce koncertu Nico Muhly'ego [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Nico Muhly [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Duet Nico Muhly - Liam Byrne [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Valgeir Sigurdsson [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Duet Valgeir Sigurdsson + Liam Byrne [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Liam Byrne w trakcie występu z Valgeirem Sigurdssonem [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Amnesia Scanner [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Amnesia Scanner [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Amnesia Scanner [fot. Ewelina Kwiatkowska]
DJ Shadow [fot. Ewelina Kwiatkowska]
DJ Shadow [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Jon Hopkins [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Moderat [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Moderat [fot. Ewelina Kwiatkowska]