To ważne, żeby po ćwierć wieku wspólnego grania nie popadać rutynę. Dlatego Tortoise nie powielają koncertowych setlist, losując je z przygotowanych wcześniej modułów (patrz zdjęcie). W Gdańsku zagrali E. Technicznie to cały czas jeden z najlepszych aktualnie zespołów, co dobrze pokazuje wymiana muzyków między instrumentami, ale też ich doskonałe opanowanie. Kwintet umiejętnie łączą nowy materiał ze starym, potrafią go świetnie balansować - od transowych i stopniowo rozwijających się utworów, przez zgęstniałe dźwięki, aż po ciszę. Tę młodzieńczą werwę świetnie pokazał Hernon grając na perkusji. McEntire przede wszystkim odpowiada za syntezatory, ale siada czasem za bębnami. Podobnie Dan Bitney, chociaż ten stawał też za wibrafonem, podobnie jak wspomniany Herdnon. Chociaż obecnie pod kątem kompozycyjnym o wiele ciekawsi są muzycy osobno - Herdnon właśnie grywa z Robem Mazurkiem, a Jeff Parker wydał w tym roku bardzo dobry solowy album, siłą zespołu z Chicago są właśnie koncerty, co dalej z klasą pokazują, nawet po bardzi słabym „The Catastrophist”.
Jako support pojawił się gdyński Walrus Alphabet, który gdzies daleko Tortoise się pewnie inspiruje, chociaż są bardziej drapieżni. I chociaż jestem przeciwny wrzucaniu na support zespołów stylistycznie podobnych - gitara, perkusja, bas (swego czasu ciekawym urozmaiceniem przed Tortoise był Hauschka) - to trio wypadło całkiem ciekawie: niezbyt intensywnie, a jednocześnie z nowym materiałem, który nową płytę zapowiada bardzo obiecująco.
[zdjęcia: Jakub Knera]