Alexander Hawkins to brytyjski pianista-samouk z pokolenia jeszcze dość młodego (rocznik 1981) i z całkiem pokaźną listą współpracowników z różnych projektów na koncie (Joe McPhee, Evan Parker czy Mulatu Astatke) i przyznaję, że dotąd o jego istnieniu nie wiedziałem nic. Nie gościł jeszcze na naszych łamach, a bardzo dobrą ku temu okazją stał się wydany wiosną debiutancki album w klasycznym trio, z sekcją Neil Charles - Tom Skinner. W takim zestawieniu grywał Hawkins stosunkowo rzadziej, aktywniej udzielając się w większych lub mniejszych składach, ale otwarcie jest porządne i nie pozostawia co do tego większych wątpliwości. Wszystkie zawarte na płycie kompozycje to utwory Hawkinsa, z których część ogrywał już w innych zespołach. Pierwszy rzut oka na liner notes przynosi wrażenie, że wyraźnie stoją za nagraniem przywiązanie i sentyment do jazzowej tradycji, bo w sumie połowa kompozycji to hołd składany ważnym dla lidera postaciom jazzu i okolic, od Ellingtona przy okazji otwarcia płyty, aż po południowoafrykańskiego bębniarza Luisa Moholo Moholo w wieńczącej album „Blue Notes for a Blue Note”.
Szczęśliwie płyta nie jest w żadnym stopniu płytkim „tribute to…” z ogrywaniem standardów, muzyka z powodzeniem się broni. Hawkins opowiada historie w niezmiennie własnym języku, w świeżej, ciekawej formie, z niezłą dramaturgią, nie popadając w narracyjne mielizny ani zbyt przesadny romantyzm, jednocześnie nie odzierając muzyki z komunikatywności. Tym ciekawiej, w obliczu klasycznego, tradycyjnego podejścia Hawkinsa, wypadają próby łamania schematów i nadawania bardziej wyboistych, nieregularnych kształtów. Odkrycia Ameryki ani szczególnej sensacji nie ma, ale i przyczepić się zbytnio nie ma do czego. Porządna, bardzo dobrze zagrana płyta, po której warto jej bohaterów śledzić baczniejszym okiem. I jeśli są wątpliwości, czy klasyczna formuła pianistycznego tria może jeszcze pomieścić mający coś ciekawego do powiedzenia głos, po przygodzie z tym albumem powinno być ich mniej.
[Marcin Marchwiński]