Była jesień 2013 roku, kiedy The Necks zagrali w Warszawie - w wypełnionym po brzegi Laboratorium CSW - po raz pierwszy. Wizyta numer dwa zgromadziła jeszcze większą widownię, bo mający pierwotnie zagrać na małej scenie Teatru Powszechnego, Australijczycy wystąpili ostatecznie na scenie dużej. Podzielony na dwa sety koncert zdaje się być w ich przypadku już tradycją. Trwająca mniej więcej trzy kwadranse odsłona pierwsza i nieco krótsza druga ukazały zespół w świetnej formie, nieprzerwanie łamiący standardowe wyobrażenie o formule fortepianowego tria, ale odczucia w przerwie miałem mieszane. Bardziej statyczna, stonowana struktura, w niemałej części łagodna i relaksacyjna, cierpliwie rozwijana w kierunku rozległej kulminacji, nie różniła się moim zdaniem mocno od tego, co słyszeliśmy niegdyś w CSW. W tym kontekście zaskoczenia (przynajmniej dla tych, których poprzedni koncert nie ominął) raczej nie było, choć intrygujące zawieszenie w gęstniejącej, chmurnej grze Chrisa Abrahamsa, jakiej w miarę upływu czasu dopełniały repetycje kontrabasowego motywu Lloyda Swantona, zaowocowało ostatecznie dobrze zbudowanym setem. Imponująco wypadła za to druga część koncertu - z kapitalnym, narastającym rytmem perkusji Tony'ego Bucka, centralnej postaci wielu fragmentów tej partii, i bardziej tutaj abstrakcyjną grą dwójki partnerów. Wybrzmiała mocno, głośno, intensywniej, sporo swobodniej, chwilami z wręcz niespotykaną frenetycznością. I o ile w pierwszej części skupiona narracja prowadziła słuchacza przez rejony względnie znane i bezpieczne, to takich The Necks, jak w drugim secie, jeszcze u nas nie słyszeliśmy. Znakomite ukoronowanie wieczoru, bez absolutnie w tym przypadku zbędnego bisu.
[zdjęcia: Marcin Marchwiński]