Pierwsza płyta kwintetu Petera Evansa z Samem Plutą w roli elektronika improwizującego brzmieniem czterech instrumentów była rewolucją, ale praktycznie przez nikogo innego nie podjętą. Gdy grupa (z innym pianistą, którym teraz jest Ron Stabinsky) wreszcie dotarła do Polski, z tamtego materiału nie zaprezentowała już nic, tylko nowy program. Po solowym koncercie na urodzinach PopUp w kwietniu Evans mówił, że kwintet nagrał dwupłytowy album - ostatecznie ukazało się jedno CD, zatytułowane Destination: Void, które zespół przywiózł ze sobą do Polski. Na koncercie pojawił się jednak wręcz przytłaczający ogrom materiału. W przeciwieństwie do debiutu, którym złożony był z post-bopowych, chóć dalece zmanipulowanych kompozycji, teraz kwintet grał raczej potężne, wielopłaszczyznowe suity, rozmiarem i wielowątkowością przywodzące na myśl późne (i dość rzadkie) suity Roscoe Mitchella. W wielu momentach (podobnie jest zresztą na nowej płycie), nie było śladu jazzowego pulsu, spajającego debiut, a całość przesuwała się w stronę powiedzmy muzyki współczesnej. Bardzo długie - druga część koncertu przyniosła ponad 40 minut nieprzerwanej muzyki - i ich zawiłość sprawiały, że bez znajomości płyty trudno było całość ogarnąć. Efekt - fascynujący, ale zarazem przytłaczający koncert.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]