Jako „monumental shift” określa nowy album Roll the Dice prasowa notka wytwórni Leaf. „Monumental fail” byłoby bardziej na miejscu. Until Silence to dla mnie jedno z największych rozczarowań roku. Na dwóch wcześniejszych płytach szwedzki duet konsekwentnie budował język nawiązujący do minimalizmu, ale oparty na różnorodnej elektronice i instrumentach klawiszowych. Język dość zwięzły, ale sugestywny. In Dust było świetną płytą, a koncerty grupy robiły duże wrażenie. Na Until Silence zwięzłość ustąpiła miejsca bombastyczności – dla brzmienia i kompozycji równie istotne są elektroniczne architektury, jak i figury bardziej wyeksponowanego fortepianu i 26-osobowa orkiestra, grająca w irytującej, hollywoodzkiej manierze.
Peder Mannerfelt i Malcolm Pardon zawsze mieli skłonność do dramatyczności, ale była ona niedopowiedziana, mniej narzucająca się słuchaczowi niż u przeciętnego zespołu post-rockowego. Teraz rzuca mu się ona szyję i krzyczy do ucha muzyką, która momentami zdaje się toporną próbą powtórzenia sukcesu elektroniczno-symfonicznego soundtracku Clinta Mansella i Kronos Quartet do „Requiem for a Dream”. Tak jakby w ekranizacji tolkienowskiej trylogii już tego nie zrecyklingowano. Zresztą atmosfera wysokobudżetowej fantasy lub mrocznego thrillera jest na całej płycie obecna w sposób nachalny. Elektroniczne konstrukcje są wtórne, tak jakby w tym obszarze duetowi wyczerpał się zasób pomysłów wystarczających do zbudowania albumu i fakt współpracy z orkiestrą miał wystarczyć. Choć raz po raz pojawiają się zabiegi elektroniczne bardziej agresywne niż w przeszłości, to służą one głównie kontrastowaniu figur fortepianu i smyczków, mających w sobie niestrawne połączenie banału i rozmachu. Narracyjnie, aranżacyjnie i emocjonalnie jest to płyta tragicznie powierzchowna i płytka. Ceniłem Roll the Dice m.in. za wykorzystanie ciszy, teraz sugerowana w tytule cisza cieszy dopiero wtedy, gdy nastaje po zakończeniu płyty.
[Piotr Lewandowski]