Pierwsze doniesienia na temat długo wyczekiwanej drugiej płyty Warpaint były niepokojące. Po opublikowaniu cover artu, który jest mówiąc delikatnie mało pomysłowy oraz umieszczeniu w sieci dość niemrawego „Biggy”, pojawiła się informacja o nawiązaniu współpracy kwartetu z Calvinem Kleinem przy reklamie kolekcji jego nowych dżinsów i wykorzystaniu w niej fragmentów singlowego „Love is To Die”. Mając na uwadze ponadprzeciętną urodę członkiń zespołu, a także duży talent do pisania pozycji chwytających za serducho istniało zagrożenie, iż grupa wybrała drogę tzw. komercji, chcąc stać się w niedługiej perspektywie kobiecym odpowiednikiem Kings Of Leon. Groźba artystycznego samobójstwa przez chwilę, ale jednak realnie, wisiała w powietrzu.
Jak się okazuje po premierowych odsłuchach albumu, był to niepotrzebny moment zwątpienia. Nie ma w nim choćby najmniejszego śladu zagrań pod publikę. Co więcej, i to pewnie zmartwi niektórych, brakuje w nim łatwych i wpadających w ucho przebojów typu „Elepahants”, „Undertow” czy „Bees”, gdyż Amerykanki postanowiły stworzyć coś zupełnie innego, coś bardziej wymagającego niż miało to miejsce dotychczas.
Wydawnictwo składa się z dwunastu kompozycji i lepiej jest zaznajamiać się z nim na zasadzie konceptu, słuchając w całości od początku do końca. Wyrywkowo, pojedynczo zaserwowane, z wyjątkiem klarownych i przystępnych „Keep It Health”, wspomnianego powyżej „Love Is To Die” oraz energetycznego i wybijającego się z całości „Disco/ Very”, mogłyby nieco znużyć i w konsekwencji zniechęcić do wgłębienia się w treść albumu, który z każdą kolejną pozycją rozwija się, przechodząc przez następujące po sobie, dobrze dobrane fazy.
Gitarowy, nastrojowy wstęp buduje niesamowitą, baśniową atmosferę z miejsca przenosząc w świat emocji i uczuć. Po znakomitym, w miarę żywym otwarciu, od czwartego „Hi” otrzymujemy ciekawie skonstruowane (mocna linia basu, urozmaicona perkusja) rozmarzone, bardzo liryczne utwory, których intymność wzmacniają świetnie uzupełniające się z muzyką wokale. Płytę wypełnia intensywny spokój, relaksująca chilloutowa maniera, w efekcie czego dominuje leniwy, wręcz flegmatyczny klimat. Przewodzą delikatnie i umiejętnie przywoływane wstawki, swobodnie zaczerpnięte raz z jazzu, innym razem z shoegaze, funku czy art rocka.
Usłyszane tutaj dźwięki powodują pozytywną zapaść. To jakby być osadzonym gdzieś w połowie drogi między stanem świadomości a nieświadomością. I gdyby całość zakończyła się w myśl słów „Gimme me more, I haven't had this before” na dziesiątym, cudownie klaustrofobicznym w formie i idealnie nadającym się w treści na tę okazję „CC”, można byłoby uznać ten album za bardzo dobry. Niestety, dwie ostatnie propozycje totalnie tutaj nie pasują, niepotrzebnie wydłużając go, przez co jest zbyt miałko, przydługawo, ogólnie rzecz ujmując średnio.
Najnowsze dzieło Warpaint to przykład miłosnej poezji stworzonej w XXI wieku, tak więc płyta na pewno z podwojoną siłą ugrzęźnie w umysłach mocno spełnionych obecnie uczuciowo osób. Pozostałych krążek zaciekawi, ale po kilkunastu odsłuchach trafi raczej na półkę z muzyką przeciętną lub co najwyżej godną uwagi.
[Dariusz Rybus]