Dużo wody musiało upłynąć w Sekwanie, by po serii pojedynczych wydawnictw światło dzienne ujrzał pierwszy pełny album Mike'a Levy'ego, jednego z najbardziej utalentowanych przedstawicieli nurtu nowej szkoły francuskiej elektroniki, działającego pod pseudonimem Gesaffelstein.
Po latach produkowania nieco zbyt prostolinijnych utworów, nadeszła pora na płytowe podsumowanie dotychczasowej kariery. Podsumowanie, które ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu wychodzi miażdżąco, powodując, że obok Aleph neutralnie, bez emocji i podwyższonego tętna, przejść się po prostu nie da. Ciemność, surowość, ale i subtelność - oto trzy, jakże skrajne cechy opisujące ten longplay. Każda z nich świadcząca o innej charakterystyce, pochodząca z innego świata i innych potrzeb z muzyką związanych, perfekcyjnie dobranych, po to by stworzyć wyjątkową całość.
Obłędny „Out Of Line”, wzbogacony wokalem Chloé Raunet na otwarciu, okazuje się przejawem wysokiej kultury osobistej, którą Francuzi mają w genach. Ten wstęp to tylko i wyłącznie grzeczne przywitanie z każdym, kto odważy się zmierzyć z techniczną poezją zawartą na Aleph. Przemysłowa agresja, industrialne wpływy, intensywność ukazana w minimalistycznej formie, z podwojoną mocą uderza dopiero w następującym po, euforycznym, rozbijającym „Pursuit”, dając tym samym do zrozumienia, iż mamy do czynienia z reprezentantem wagi ciężkiej. Utwór, pozornie przy pierwszych odsłuchach wydaje się być niedokończony - może nieco zbyt krótki, ale jego odbiór wzmacnia nostalgiczny, zatracający się, upadający w swoim wolnym rytmie, trzeci z kolei „Nameless”. Kosmiczne przejścia łączące świat chaosu z refleksją ujęte na tym albumie to rzecz wyjątkowa, tym bardziej, że poruszamy się w nurcie tech-house. Przechodzenie z medytacji w stan ognistego, wojowniczego napięcia za każdym razem odbywa się w ułożony i bardzo interesujący sposób, a pojedyncze motywy wplecione w utwory doskonale uzupełniają się, co w konsekwencji tworzy większą przestrzeń i głębię, aniżeli we wcześniejszych produkcjach artysty. Najlepszym tego przykładem jest psychodeliczny, najbardziej basowy z zestawu „Destinations”, którego wyróżnia masywny podkład oraz schizofreniczne zajawki (świetnie wplątany w całość wokal).
Płytę cechuje ponadto kompozycyjna różnorodność. Nie ma w niej miejsca na najdrobniejszy element przypadku, a przemyślane, powtarzające się cykle przyspieszeń i zwolnień powodują spotęgowane zaciekawienie oraz wzmożoną koncentrację. Na wydawnictwie znalazły się więc zarówno pozycje stricte taneczne (transowy „Obsession”), wzbogacone o manierę free style’u czy hiphopu (rozluźniający „Hellifornia”), powściągliwości i spokoju („Aleph”), melancholii („Wall Of Memories”) oraz czystego ravingu („Duel”). Świetnie zbudowane, momentami drastyczne, surowe w formie napięcie utrzymuje się już do końca albumu wywołując u słuchacza coraz to bardziej skrajne odczucia (fenomenalnie skontrastowane „Values” i „Trans”).
Gesaffelstein oznacza połączenie sztuki totalnej z einsteinowską precyzją. Nie ma w tym za grosz przesady. Mike Levy zaprezentował mistrzostwo najwyższego kalibru.
[Dariusz Rybus]