polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

KODY 2014 - VI Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej
Lublin | 14-18.05.14

KODYfikacja czasoprzestrzeni
Miejsce: lubelski horyzont zdarzeń

Lublin zdaje się nigdy za mekkę fizyki kwantowej nie uchodził ale pomiędzy 14. a 15. maja udało się tutaj dokonać czegoś na tym polu zjawiskowego, mianowicie zakrzywić materię tak, by znaleźć wspólny mianownik dla stylów tak odległych jak: współczesna muzyka klasyczna, romantyzm, muzyka elektroakustyczna, improwizowany jazz/noise rock, jak i XIII-wieczny japoński teatr. A wszystko to pod jednym, artystycznym firmamentem i egidą czasu, który był motywem przewodnim tegorocznej, szóstej edycji festiwalu KODY.
Przestrzeń była też niemniej ważna, gdyż wydarzenie w całości odbyło się w całkowicie nowym obiekcie – Centrum Kultury przy ul. Peowiaków, znajdującym się w ścisłym centrum miasta. Jakkolwiek logistyka poprzednich zachęcała do poznawania różnych i często urokliwych zakątków Lublina, to z perspektywy organizacyjnej to właśnie posunięcie w zasadzie przyniosło same plusy. Oddane do użytku pod koniec tamtego roku Centrum Kultury wręcz grzeszy funkcjonalnością, bo tak oto w jednym gmachu mogły się odbyć zarówno konferencje prasowe, potańcówki, jak i oczywiście wszystkie koncerty.
Już w ubiegłym roku, występ Glenna Branki, który wyniósł Lublin w artystyczną stratosferę, był próbą wyraźnego zaznaczenia pozycji tego miasta na festiwalowej mapie Polski. Teraz nie pozostało nic innego jak utrzymać się w wymiarze do którego przeniósł Nowojorczyk i eksplorować w nim różnoraką przestrzeń artystyczną.

15 maja
Zwariowane Melodie cieślów w pociągach pod specjalnym nadzorem

Kronos Quartet to kwartet smyczkowy istniejący już od ponad 4 dekad, a nadal niezwykle aktywny i rozchwytywany, a przez ten czas urósł do rangi instytucji samej w sobie. Ich muzyka opiera się na dychotomii prymitywizmu i futuryzmu, romantyzmu i współczesności, na konferencji prasowej przed swoim występem podkreślili, że interesują ich sprzeczności, wyzwalanie muzyki z granic oraz utrzymywanie muzyki przed zapomnieniem.
Ich koncert można by w zasadzie skwitować jednym zdaniem: był jak film autorski – pozbawiony emocjonalnego środka ciężkości.

Bo jak inaczej nazwać program, który zawierał dzieła romantyków jak Rachmaninow czy Wagner, a jednocześnie utwór kojarzony z kreskówkami (interpretowany także przez takich muzycznych wykolejeńców jak Foetus czy Soul Coughing) a także minimalizm Steve’a Reicha i Terry’ego Rileya, blues delty czy irański etnofolk? Sam występ, poza przekrojem muzyki dwóch ostatnich stuleci, był także kompendium różnorodnych technik stylistycznych, od tzw. phasingu Reicha (uosobienia modernizmu) po archaiczny fingerpicking, a przy okazji wykonywania irańskiej kompozycji Târ o Pood (Osnowa i Wątek) poczynania kwartetu brzmiały niekiedy niczym… praca cieślów w tartaku.

Diegetyczna kompozycja Different Trains Reicha, będąca dialogiem odgłosów muzycznych, niemuzycznych jak i prawdziwych zlepków dialogów zważywszy na swoją tematykę (Holocaust, przemijający czas, próba jego odtworzenia na swój własny sposób), jak i miejsce wystąpienia miała szczególną wymowę, dlatego też nieprzypadkowo była głównym punktem programu.

Koncert Kronos Quartet budził ogromną uwagę, frekwencja była bardzo wysoka i nawet niesprzyjająca aura nie była w stanie odebrać nikomu przyjemności z doświadczania tego widowiska, co chyba samo w sobie jest najlepszą rekomendacją.
Ich podejście do muzyki perfekcyjnie wpasowywuje się w samą ideę festiwalu KODY, jest to wizja muzyki totalnej – bez sztucznych podziałów między tym, co elitarne, a tym co „ludyczne”.

16 maja
Nō time to lose

Przyznam szczerze, że ze wszystkich wydarzeń to właśnie występ Teatru Hana Itsutsu pt. Nō – Żywa Klasyka stanowił dla mnie największą niewiadomą, bo w zasadzie kompletnie nie wiedziałem, czego się spodziewać, co nie tylko mnie nie odstraszyło, a właśnie jeszcze bardziej przyciągnęło uwagę. Teatr ten, którego początki datuje się na XIII wiek łączy w sobie muzykę czy też szeroko rozumiany „dźwięk” z ruchem. Typowe przedstawienie Nō w pełnym wymiarze trwa około…cały dzień. Oczywiście ze względów organizacyjnych, spektakl musiał podlec pewnym zmianom i został podzielony na dwie części – będące dwiema osobnymi narracjami.

Jego forma była ascetyczna, trudno było przewidzieć dokąd zmierzał bieg wydarzeń, ale w jego pozornej prostocie – akcentowanej repetytywnym akompaniamentem stapiającym się z głosami niczym mantra – tkwiła pewna zadziwiająca hipnotyczność, która sprawiała, że nie dało się odciągnąć od sceny wzroku. Efekt był tak zadziwiający, że w momentach kulminacyjnych, każdy ruch tancerza ubranego w wykwintne szaty, był sam w sobie niczym zjawisko sejsmiczne.

Osobiście odebrałem ten spektakl jako próbę zderzenia współczesnego odbiorcy, przyzwyczajonego do szybkiego tempa życia w wielkiej, zatłoczonej metropolii z postrzeganiem czasu w feudalnej Japonii 700 lat temu. Jako zachętę do kontemplacji prostoty i natury, rzeczy które bierzemy za pewnik i nad którymi się nawet nie zastanawiamy, co najwyżej patrząc jak życie nam ucieka między palcami, gubiąc po drodze jego esencję.

18 maja

Szczerze mówiąc, nie byłem do końca zdecydowany, czy pójść na spektakl Zagubione Ogniwo w „reżyserii” (reżyserii dźwięku, znaczy się) Lidii Zielińskiej, czy też spędzić ten czas ze znajomymi i czatować na dobre miejsce na występ Thurstona Moore’a. Wrodzony szacunek dla sztuki wziął jednak górę i postanowiłem owe widowisko jednak zobaczyć. Mimo, iż niedługie, było tak przyjemne (choć mogło być odrobinę bardziej konfrontacyjne), że nie pozwalało ani na chwilę znudzenia.

Historia była oparta na ponadczasowym, biblijnym micie kary bogów za hałas z Gilgameszu. Metaforycznie odnosząc się do tej przypowieści z perspektywy współczesności, nadal możemy odnieść wrażenie, że dysonans jest nieustannie elementem wyklętym w kulturze masowej.

Była to wizja czasu przedstawionego w serii wydarzeń, toczących się równolegle z wielu płaszczyzn. Zabieg ten miał na celu, zdaje się, uwydatnić przestrzenność dźwięku, jak i zdezorientować widza. Całość była połączeniem muzyki elektroakustycznej z architekturą wokalną, ezoteryką i pogaństwem. Było troszeczkę zachowawczo, lecz niezwykle przyjemnie. W sam raz jako apetizer przed głównym niedzielnym występem. Tak więc będąc pozytywnie zaskoczonym tymże spektaklem, mój entuzjazm względem nadchodzącego występu tria Moore / Ward / Gołębiewski sięgnął zenitu.

Harsh klezmer noise w alei blaszanych puszek

Włosko-amerykański historyk kultury, Piero Scaruffi, uznał za istotny wątek w historii każdej dziedziny wzajemne oddziaływanie konwencji i innowacji, reasumując, że nie ma rzeczy kompletnie nowych, bo wszystko opiera się po części na stworzonym już wcześniej języku. Gdyby ów język nie istniał, to nawet gdybyśmy robili coś w naszych umysłach interesującego, nie bylibyśmy w stanie przekazać innym tego, co nowe. Właśnie takie podejście zdawał się obrać na zamykającym festiwal koncercie Thurston Moore, grający razem z angielskim klarnecistą Aleksem Wardem oraz polskim perkusistą Adamem Gołębiewskim.

Buzująca adrenaliną kaskada szorstkich i rwanych dźwięków stanowiła drastyczny kontrast względem mistycznego, kontemplacyjnego minimalizmu japońskich performerów. Był to cykliczny proces przeobrażania się z amoku w harmonijny porządek, mutowany spontanicznymi wariacjami noise-jazzowymi, które rozrywały na strzępy, niczym tornado, te przypływy i odpływy. Gitarowy leksykon dźwięków Moore’a zdaje się istnieć poza czasem, bo brzmiał tak jakby przekazywał je nie z Lublina AD 2014 lecz z Nowego Jorku circa 1984. Zaczęło się od zdeformowanych, upiornie skowytających gitarowych glissand, którym Ward furiacko wtórował na klarnecie. Od samego początku, uwagę zwracał na siebię także Gołębiewski, wijący się niczym w opętańczym szale przy swoim skromnie wyglądającym zestawie, używając do tego arsenału puszek, widelców, plastikowych kubków i innych, chałupniczych gadżetów. Wszystkie te zabiegi akcentowały jeszcze bardziej przestrzenność występu. Co ciekawsze, wydawałoby się, że taka osobistość jak Thurston z łatwością zdominowałaby występ z dwoma znacznie mniej znanymi muzykami, lecz nic bardziej mylnego! Nie bez kozery Ward studiował pod okiem Dereka Baileya, czy grał z takimi ekstremistami jak Weasel Walter z Flying Luttenbachers, Eugene Chadbourne czy z samym Baileyem. Im dalej, tym jeszcze bardziej upiornie, abstrakcyjnie i jazzowo. Jeśli początek można było przyrównać do wizyty w zakładzie psychiatrycznym z Drabiny Jakubowej, to środek i końcówkę zdecydowanie można było uznać za bezwzględne tortury z najgłębszych czeluści piekła. Pomimo tego, iż skład ten został specjalnie powołany na potrzeby tego festiwalu, muzycy z dużą swobodą i w różnych konfiguracjach nawiązywali dialogi pomiędzy poszczególnymi instrumentami czy też pomagali zagęszczać przestrzeń. Choć całość trwała nieco tylko ponad 50 minut, w żadnym wypadku nie można było mówić o niedosycie. A w czerwcowym numerze PopUp wywiad z Alexem Wardem.

--
Zaprezentowana w tym roku wizja festiwalu była zbudowana na pozornych sprzecznościach ale tak naprawdę stały za tym szlachetne intencje, jest to holistyczna wizja muzyki – bardzo przemyślana i nie lada wyzwaniem było sensownie wyważyć program i jego formę.
Zatem mogę pokusić się o stwierdzenie, że już sam proces, czy też może meta-proces ułożenia programu festiwalu wpisuje się szczególnie w ramy tematyki czasu, w końcu sam wszechświat od domniemanego początku jego istnienia, najpierw był formą czystego chaosu by później ułożył się w całość, która teraz z perspektywy czasu wydaje nam się perfekcyjnie logiczna i spójna. Aczkolwiek w sztuce, tak jak i we wszechświecie są także rzeczy nie do końca pojęte. Jednakże idea KODÓW ma na celu zachęcenie odbiorców do obcowania z takimi właśnie „czarnymi dziurami”.

Wszak w ujęciu międzydyscyplinarnym, które zresztą lubelski festiwal entuzjastycznie propaguje, ma to także swój historyczny punkt odniesienia. Choćby Kandinskiego, który starając się uchwycić w swoich obrazach ten eteryczny moment artystycznej kreacji, chciał właśnie kontemplować wszechświat.

[tekst: Jakub Krawczyński]

[zdjęcia: Jakub Krawczyński, Wojtek Kornet, Robert Miedziocha]

Teatr Hana Itsutsu - "Nō - Żywa Klasyka" [fot. Wojtek Kornet]
Kronos Quartet [fot. Jakub Krawczyński]
Kronos Quartet [fot. Jakub Krawczyński]
Lidia Zielińska "Zagubione ogniwo" [fot. Jakub Krawczyński]
Lidia Zielińska "Zagubione ogniwo" [fot. Jakub Krawczyński]
Lidia Zielińska "Zagubione ogniwo" [fot. Jakub Krawczyński]
Thurston Moore, Alex Ward, Adam Gołębiewski [fot. Jakub Krawczyński]
Alex Ward [fot. Robert Miedziocha]
Thurston Moore [fot. Robert Miedziocha]