Żadna wokalistka otwierająca koncert Josephine Foster nie ma łatwo i po pierwszym utworze wydawało się, że Susanna Berivan poniesie klęskę. Jednak kolejne utwory pokazały, że Berivan ma świetny głos, o dużej skali, silny w średnich rejestrach i delikatny w wysokich, świetnie wyćwiczony w folkowej amerykańskiej tradycji. Sporo było w tych utworach Joni Mitchell, ze współczesnych wokalistek można było wyczuć pokrewieństwo Berivan do Aleli Diane – zarówno w operowaniu głosem, jak i wystylizowaniu go retro i jednak odtwórczych kompozycjach. Brakowało odrobiny kompozycyjnego błysku, wyjścia poza sprawne operowanie formatem dopracowanym przez niezliczone grono poprzedników i poprzedniczek, a także szerszego instrumentalnego planu, który mógłby nadać utworom Berivan wieloznaczności. Niemniej jednak było to niezłe otwarcie wieczoru.
Josephine Foster zagrała w trio z Victorem Herrero (dwunastostrunowa portugalska gitara) i Gyðą Valtýsdóttir (wiolonczela) i na jej koncercie wszystkie aspekty wspomniane powyżej rozwinięte były kapitalnie. Głos, wiadomo, zawieszony pomiędzy klasycznymi wysokościami, ale mocny i delikatny zarazem, co na żywo jest połączeniem fascynującym. Nawet jeśli głos Josephine brzmi bardzo retro, to dzięki grze Herrero i Valtýsdóttir bynajmniej nie brzmiała archaicznie. Herrero był rewelacyjny, grając czasem meandrujące quasi-improwizacje o arabskich odcieniach, czasem elokwentnie nawigując przez tematy piosenek, czasem sięgając po ebow lub tulejkę i w ten sposób dodając przewrotnego, niejednoznacznego elementu pozornie tradycyjnym utworom. Valtýsdóttir wnosiła element abstrakcji i dronu, ale też humoru. Głos i narracyjny fundament gitary Foster w takim towarzystwie funkcjonowały wspaniale. Pojawiło się parę utworów z I’m a Dreamer, entuzjastycznie przyjęty utwór tytułowy z Blood Rushing, kilka improwizacji oraz nawet jedna z lieder Schuberta, zaśpiewana po niemiecku z rzadko spotykanym amerykańskim akcentem. Piękny koncert.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]