polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 Białoszewski do słuchu


Białoszewski do słuchu

Bardzo obszerne wydawnictwo (prawie pięć godzin nagrań), jakie nakładem Bołt Records ukazuje się pod tytułem Białoszewski do słuchu, to swoiste studium poety – artysty szczególnego, niełatwego do jednoznacznego zaszufladkowania, funkcjonującego gdzieś na obrzeżach ówczesnego życia kulturalnego, twórcy słynnego Teatru Osobnego, który w pewnym sensie sam był „artystą osobnym”. Zasłynął z wyjątkowego myślenia o języku i wielkiej wrażliwości na dźwięk, a nagrania, których pokaźną ilość po sobie pozostawił (i których dobrze dobrana część wypełnia niniejszy zestaw) to coś więcej niż tradycyjnie pojmowana recytacja. Fakt, jak blisko jego języka ulokowane są znaczeniowo rytm i dźwięk, sprawił, że ciekawym wyzwaniem wydał się udział zaproszonych muzyków. Cała kolekcja to cztery osobne tomy, kolejno zatytułowane Teatr, Kabaret, Blok oraz Wiersze dźwiękowe. Zawartość jest unikatowa, bo w dużej mierze szerzej dotąd niedostępna, a w części nigdzie w wersji papierowej niepublikowana. Nim o samej warstwie muzycznej, warto ukazać szerszy, w tym ten czysto literacki, kontekst.

Dziesięć lat po wojnie Białoszewski zaczyna grać swoje sztuki dla publiczności, dzieje się to w należącym do poety Lecha Stefańskiego warszawskim mieszkaniu przy Tarczyńskiej (od adresu przyjął swą nazwę), które po trzech latach daje początek Teatrowi Osobnemu, założonemu przez Białoszewskiego, poetę Ludwika Heringa i malarkę Ludmiłę Murawską w mieszkaniu Mirona. Teatr będący szczególnym miejscem powojennej awangardy i cieszący się wielką popularnością był faktycznie zjawiskiem osobnym, funkcjonującym poza państwowym nurtem. Najważniejsze pozycje z repertuaru teatru otrzymujemy w otwierających kolekcję dwóch sztukach: „Wyprawach krzyżowych” oraz „Osmędeuszach”, utworach niełatwych i przez to z początku mało wciągających, a wręcz odpychających. Trudno precyzyjnie określić ich fabułę, brak jest uporządkowanej narracji i czytelnych schematów, co wynosi samo brzmienie i język na plan pierwszy. Poznajemy Białoszewskiego wychodzącego poza granice właściwego języka literackiego i burzącego schematy, Białoszewskiego krzyczącego i śpiewającego, grającego ze słowem, rzucającego absurdalne zwroty, nieporadnego, bełkotliwego, którego w miarę upływu czasu słucha się z rosnącą uwagą, wpada się w jego dźwiękowy świat, a zagubienie w fabule odsłania słuchaczowi nieoczywisty wydźwięk płynącego tekstu. 

Trylogię utworów, które jako jedyne zachowały się z czasów funkcjonowania Teatru Osobnego (istniał do 1963 roku), zamyka rozpoczynające drugi tom nagranie kabaretu „Pieśni na krzesło i głos” z udziałem Białoszewskiego i Murawskiej. Groteskowe, mówione i śpiewane w rytm bębnienia o drewniany mebel teksty sporo mocniej przyciągają tutaj uwagę, są łatwiejsze w kontekście narracji, w dodatku ta staje się szczególną – tak na gruncie tempa, jak melodii i rytmu. "Poezja osiąga swoje pełne bycie, gdy jest mówiona na głos" – mówił Białoszewski i tutaj znajdziemy tego najlepszy dowód. Dopełnieniem drugiego tomu jest „Kabaret Kici Koci”, rzecz późniejsza, bo już z początku lat osiemdziesiątych, złożona z wielu krótkich fragmentów – scenek, wierszyków, opowiastek przesiąkniętych absurdem, nagranych na tyle spontanicznie i „po domowemu”, że zawierających osobiste wtręty Białoszewskiego, niejako luźne uwagi poczynione na marginesie, nie wspominając już o śmiechu nagrywającej autora na magnetofon poetki Jadwigi Stańczakowej. Mamy tu do czynienia z czystym tekstem, bez wyraźnego rytmu i z w miarę standardową recytacją, uzupełnioną jedynie o przyśpiewki poety. Pełna naturalnego uroku, niepospolicie intensywna, soczysta i konkretna całość, która bawi samego Białoszewskiego, ale też i słuchacza.

 

Trzeci tom otwierają późne (z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych) krótkie teksty, w tym fragmenty „Chamowa” – tak na Saskiej Kępie nazywano okolice ulicy Lizbońskiej, dokąd Białoszewski przeprowadził się z centrum stolicy. Całość składa się na żywy pamiętnik – relację z ówczesnej Warszawy otaczającej poetę. Słychać wyraźnie ogromną wrażliwość na dźwięk – Białoszewski w opowiadaniu o swoim oswajaniu się z nowym miejscem mówi najwięcej o tym, co słyszy, stąd cała masa opisów dźwiękowych, wyrazów dźwiękonaśladowczych, uwypuklania głosek i sylab. Nagrywane dla Jadwigi Stańczakowej teksty o sprawach codziennych, przyziemnych stanowią łatwe w odbiorze, pozbawione eksperymentu i abstrakcji dźwięczne wypowiedzi, a sam tekst w wersji mówionej znów otrzymuje jakby nowe, drugie życie. 

Jeszcze sugestywniej działają na słuchacza wypełniające ostatni tom (wraz z trzecim będący moim faworytem) „Wiersze dźwiękowe”, zresztą takimi w istocie będące. Kilkadziesiąt miniaturek z dość szybkim, nerwowym pulsem towarzyszącym od samego początku, lawiną pojedynczych słów, zabawą nimi, głosowych uniesień, wyrazów dźwiękonaśladowczych. Choć słychać, że nagrania pochodzą z różnych okresów, czuć inną barwę i jakość , spaja je wybornie dźwiękowa wrażliwość. Nic dziwnego, że miejscami łatwiej skupić się i kolekcjonować dźwiękowe wrażenia niż samą treść poszczególnych tekstów. Razem z fragmentami „Chamowa” to świetne, chwilami zjawiskowe nagrania, wręcz niezwykłe w swojej zwykłości i moje ulubione w całej kolekcji.

Spotkanie świata muzyki z twórczością Białoszewskiego rozpoczynamy od dramatu „Osmędeusze” – jednego z najbardziej znanych utworów poety – do którego muzykę skomponował Patryk Zakrocki. Dzieło to szczególne, nie bez przyczyny nazwane „oratorium dziadowskim”, będącym miłosną historią opowiadaną wprost sprzed cmentarnej bramy, gdzie tekst przeplata się ze śpiewem i krótkimi piosenkami inspirowanymi podwórkowymi balladami. Czuć upodobanie Białoszewskiego do kiczu, swoistej cepeliady, pełno tutaj potocznego, dalekiego od literackich standardów języka. Interpretacja Zakrockiego – pod tytułem „Osmędeusze, czyli ulotności i bazgroły” – okazuje się barwnym, przekonującym odtworzeniem atmosfery tekstu, nie przysłaniającym przy tym warstwy tekstowej. Intensywny, niemal pozbawiony dłuższych przerw monolog wcielającego się we wszystkich bohaterów Białoszewskiego samej muzyce pozostawia miejsca relatywnie mniej, ale wszystko tworzy dopasowaną, dobrze zbalansowaną całość i w efekcie wciągające, choć nie do końca łatwe w odbiorze słuchowisko. To mocno abstrakcyjna muzyka, filigranowa, miejscami skoczna, wręcz „zabawkowa”, ale i oniryczna, dryfująca w stronę cięższych wątków. Wykorzystująca spory arsenał środków z elektronicznymi drobiazgami, skrzypcami, dzwonkami, harmonijką, piszczałkami czy dobiegającym z dalszego planu głosem, dobrze punktuje kolejne odsłony sztuki, stanowi też ciekawe dopowiedzenie czy wręcz uwypuklenie tego osobliwego klimatu. Jak dotąd Zakrocki częściej konfrontował swoją muzykę z filmem, okazuje się, że także w zmaganiach z materią dźwiękową osiąga bardzo dobry rezultat.

Na koniec trzeciego tomu do tekstów z „Chamowa” dostajemy ponad dwudziestominutową kompozycję Marcina Staniszewskiego. Miejsca na muzykę jest tu zdecydowanie więcej – jest mroczna, z industrialnymi odcieniami, trochę psychodeliczna, delikatnie falująca, przecinana czasem fragmentami nagrań terenowych, dobrze zespolona z tekstem i sugestywnie oddająca aurę ponurych obserwacji ówczesnego świata widzianego z dziewiątego piętra bloku przy Lizbońskiej. Nie za bardzo przekonały mnie za to przetworzenia tekstu Białoszewskiego (trochę moim zdaniem zbyt daleko posunięte), sama muzyka w kilku momentach nieco „przykrywa” tekst, ale per saldo wszystko z całkiem niezłym rezultatem.

Do kilkunastu z szerokiego wyboru „Wierszy dźwiękowych” gra na zakończenie ostatniego tomu Mikrokolektyw. Zwieńczeniem jest bardzo udanym, w mojej opinii zresztą najlepszą, obok Zakrockiego, muzyczną ilustracją całości. Inaczej niż w poprzednich, Artur Majewski i Kuba Suchar operują w krótkich na ogół odsłonach, swoje akustyczne i elektroniczne improwizacje zestawiając z często tutaj tylko pojedynczymi, krótkimi wypowiedziami poety. Z jednej strony miejsca mają zatem sporo, i dobrze zostaje to wykorzystane, z drugiej jednak nie ma zbyt dużo przestrzeni na rozwinięcie poszczególnych partii – muzyka jest ulotna, mocno abstrakcyjna (tak jak i słowo), jednocześnie więcej w niej posępności i ciężaru niż lekkości. Płynna i spójna, z wyczuciem uzupełnia teksty Białoszewskiego – czasem dobiegające jakby z oddali, gdzieniegdzie zapętlone, wreszcie w ostatniej kompozycji mocno dźwięczne i hipnotyczne, czego efektem jeden z najbardziej wciągających i zapadających w pamięć momentów wszystkich muzycznych zmagań z tekstem. To właśnie słuchając Mikrokolektywu, nieodparte pojawia się czasem wrażenie, że to, co wytwarza się na linii muzyka-poezja to w pełni wzajemna, inspirująca nie tylko jedną ze stron współpraca.

Kilka godzin intensywnej, niecodziennej przygody z twórczością Białoszewskiego bezapelacyjnie dowodzi, że jej przeznaczeniem jest słuchanie. Celowo nie umieściłem powyżej żadnego cytatu, odsyłając do posłuchania jej z ust poety, a przy okazji sprawdzenia, jak własną paletą barw dopełnili ją zaproszeni muzycy. Warto zdecydowanie.

fot. Tadeusz Sobolewski

[Marcin Marchwiński]