polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 Rok 1994 dwadzieścia lat później - część pierwsza


Rok 1994 dwadzieścia lat później - część pierwsza

Intro 1

Nie pamiętam już dokładnie kiedy zorientowałem się, że rok 1994 był w muzyce rokiem wyjątkowym, ale było to na tyle dawno, że planowałem napisać coś o tym już z okazji dziesiątej rocznicy (wiedziałem już dlaczego, ale nie bardzo wiedziałem dla kogo), także przy okazji rocznicy piętnastej (najpewniej myślałem wtedy o założeniu muzycznego bloga). Przy okazji dwudziestej rocznicy czaiłem się sam na siebie gdzieś tak od roku i w pewnym momencie zaatkowałem. Nie wiem ile osób podziela moje zdanie na temat wyjątkowości roku 1994, ale z moich obserwacji wynika, że co najmniej kilka.

Intro 2

Moje najwyraźniejsze wspomnienie związane z rokiem 1994 w muzyce jest następujące: idę jedną z bocznych ulic mojego miasta, po lewej poniemieckie, modernistyczne osiedle mieszkaniowe, po prawej, również poniemiecka, jednostka wojskowa, a po środku ja, oszołomiony dźwiękami wydobywającymi się z walkmana marki Philips. Z tego co pamiętam, kaseta należała do kolegi, a znalazła się w naszych rękach dzięki fizycznej wymianie P2P, w którą zaangażowanych było kilka, może kilkanaście osób z odległych nieraz zakątków Polski. Osoby te po okresie fascynacji punk rockiem zainteresowały się różnymi odcieniami muzyki niezależnej, która z punk rocka wyrosła, a do której dostęp był z wielu względów utrudniony. Zasada była prosta – trzeba było sporządzić katalog płyt, czasem również kaset, które się posiada i wysłać znajomym swoich znajomych w liście. Potem następowała wymiana. Początkowo w paczkach krążyły po kraju głównie kasety, a potem również CD, czasem z okładkami odbitymi na kolorowym ksero. Zdaje się, że inni koledzy mieli też kontakty za granicą. Ta kaseta przyszła do nas zapewne z Bieszczad i zawierała pierwszą płytę Tortoise, w nienajlepszej jakości. Siła rażenia była jednak na tyle wielka, że wspomienie po tamtej przechadzce przetrwało do dziś. Choć wcześniej był już przecież i Dos i Sabot, rock bez rocka nigdy nie był tak porywająco świeży. Przynajmniej dla kogoś, kto ze dwa lata wcześniej doszedł do wniosku, że najlepsze ze wszystkich zespołów na świecie to Killdozer i The Jesus Lizard, ale nie zdecydował się jednocześnie na skasowanie kaset z nagraniami rozmaitych zespołów nowofalowych. 

Intro 3

Jaki był kontekst pojawienia się w czyimś walkmanie kasety zespołu Tortoise w Polsce, w roku 1994? Najpewniej osobnik, którego dotyczy problem, zapytany o ulubione wytwórnie płytowe wymieniał w pierwszej trójce Touch and Go, AmRep, Alternative Tentacles lub Sub Pop. Czytał Korek, ale zapewne mógł też pochwalić się doświadczeniem lektury czasopisma muzycznego Outside, bojkotowanego wówczas przez część środowiska hardcore-punk, jako „komercyjne gówno”. Na bojkot patrzył z politowaniem i starał się wpaść od czasu do czasu do Poznania na koncert Today Is The Day, Chokebore, Janitor Joe, Guzzard czy Cows, przez tenże Outside zorganizowany (jeśli wybrał się na Hammerhead i Cows 13 listopada 1994, za wstęp zapłacił 80 000 złotych, a za kilo cukru 9500). Poza tym czekał z utęsknieniem, kiedy w końcu przyjedzie do Polski jakiś zespół z Touch and Go. Z tym było kiepsko, bo era wielkich sponsorowanych festiwali miała dopiero nadejść (z tego co się orientuję, pierwszym zespołem z Touch and Go na koncercie w Polsce było CocoRosie, dopiero w 2006). O muzyce nie czytał raczej w internecie. Kopalnią wiedzy o zespołach były wówczas katalogi wytwórni, dystrybucji i listy podziękowań na wkładkach płyt. Takie to były czasy. Poniżej jest mowa o kilku płytach, które opuściły tłocznie w 1994. Wybór raczej subiektywny. Kolejność dosyć przypadkowa. 

Tortoise

Tortoise

(Thrill Jockey)

Wytwórnia Thrill Jockey powstała w 1992 i zdążyła już wydać m.in. płyty folkowego Freakwater, czy prog-noise-rockowego H. P. Zinker, ale to za sprawą płyty o numerze katalogowym thrill 013 usłyszał o niej świat (choć w Europie płytę wydał niemiecki City Slang). Tortoise na debiudanckim długograju to trzy basy, perkusja, odrobina atmosferycznych sampli. Struny szarpane raczej delikatnie, czasem jakieś mocniejsze uderzenie, przypominające, że lekcje z Dos i Spiderland zostały odrobione. Muzyka płynie niespiesznie, niczym zwolniona taśma z sekcją rytmiczną Georga Clintona przepuszczona przez dubową maszynkę Kinga Tubbiego, oczywiście ze Stevem Reichem na wibrafonie i marimbie. Słychać zespół, który po diecie z Firehose i Slinta zapragnął grać jak Sly and Robbie z sekcją instrumentów perkusyjnych miejscowej filharmonii. Zapewne dziś taki miks na mało kim robi wrażenie, ale wtedy było to rozwiązanie dosyć pionierskie. Warto zauważyć, że jest to jedyna płyta Tortoise, na której pełnoprawnym członkiem zespołu jest Bundy K. Brown – szara eminencja wczesnego post-rocka. Nie jest do końca oczywiste, jaki wpływ na zespół miało jego odejście, jednak Millions Now Living Will Never Die brzmi już w dużej mierze jak inny zespół (zresztą równie genialny). To tu zaczyna się również producencka kariera Johna McEntire. Efektem nostalgii za brzmieniem Tortoise z pierwszej płyty jest twórczość zespołu Dianogah.

Shellac 

At Action Park

(Touch And Go)

Steve Albini jest ulubionym chłopcem do bicia mainstreamowej prasy muzycznej. Z dość niejasnych przyczyn określany przez nią mianem największego dupka w historii rocka, czy też najbardziej przecenianego producenta płyt, pozostaje w muzycznym undergroundzie postacią ubóstwianą. W 1994, w czasie, gdy wszyscy szukali drugiej Nirvany, Albini nie ochłonął jeszcze po współpracy z tą pierwszą. Czy swą wściekłość chciał wyładować za pomocą płyty At Action Park, nie wiadomo. Nie wiadomo też o co dokładnie mu chodzi, gdy wykrzykuje "Babe what I pick/I hope you choke on it/when I care to reach the dead/with a nickel in my hat". Wiadomo natomiast, że płyta ta jest mocnym kopniakiem w tyłek dla tych, którzy wieścili koniec rocka wraz z ostatnim celnym strzałem Kurta Cobaina. Zamiast odświeżać punk rocka za pomocą heavy metalu, jak robiły to nieraz zespoły z Seattle, Shellac połączył punk rocka z matematyką. Jednak płytę trudno jest uznać za muzyczną rewolucję. Stanowi ona raczej dopięcie na ostatni guzik koncepcji rozwijanych przez Albiniego, Westona i Trainera w poprzednich projektach oraz przez ich znajomych i przyjaciół w projektach ościennych (że wymienię tu tylko The Jesus Lizard). Siła albumu leży w dużej mierze w tym, że poszczególne elementy układanki – aluminiowe gitary, przestery Interfax Harmonic Percolator, fenomenalnie połamane i nagrane bębny Slingerland z 1965 roku – uzupełniają się w sposób tak naturalny, jakby w jednym momencie wyskoczyły z łona jakiejś noise’owej Mechagodzilli, oczywiście przykute do Todda, Boba i Steve’a.

Codeine

The White Birch

(Sub Pop)

W roku 1994 Codeine było w stajni Sub Pop zespołem środka. Ich post-Slintowa misja nie miała szans na powtórzenie komercyjnego sukcesu Nirvany, ale nie była tak eksperymentalna jak Earth. The White Birch to trzecia i chyba najbardziej dojrzała pozycja w ich dyskografii. Zespół zapamiętany został jako grający bardzo wolno, czasem cicho, a czasem bardzo głośno, ale o jego wyjątkowości decydowały przede wszystkim niezwykłe kompozycje. Wydaje się, że niewiele post-rockowych utworów wytrzymałoby próbę interpretacji na fortepian solo tak dobrze jak „Wird” (wersja fortepianowa zagrana przez Davida Grubbsa ujrzała światło dzienne wcześniej jako „W” z minialbumu Barely Real). Istotny był także ciepły głos Stephena Immerwahra i porządny, telecasterowy „dzwon” Johna Engla. Co istotne, na The White Birch pojawia się, po raz pierwszy w Codeine, przyszły człowiek-instytucja amerykańskiego post-rocka – Doug Scharin, zastępujący Chrisa Brokawa za zestawem perkusyjnym. Zestaw smutnych hitów z tej płyty okazał się niestety ostatnim dokonaniem Codeine. Z nie tak znowu bogatej dokumentacji dotyczącej zespołu wynika, że Immerwahr był wizjonerem oraz perfekcjonistą i właśnie wtedy doszedł do wniosku, że tyle miał w kwestii muzyki do powiedzenia. Warto jeszcze wspomnieć, że po rozpadzie zespołu najaktywniejszymi muzykami pozostali jego perkusiści: Chris Brokaw założył Come i udzielał się w The New Year, a Doug Scharin trzymał groove m.in. w June Of 44, Rex i HIM.

Rodan

Rusty

(Quarterstick)

Rodan to kolejni, obok Codeine, szermierze religii postslintowej. Było im jednak do ojców założycieli znacznie bliżej i to nie tylko ze względu na pochodzenie z Louisville. Nie sposób ukryć, że za sprawą melodeklamacji Tary Jane O'Neil utwór „The Everyday World Of Bodies” brzmi jak spełnienie proroctwa z okładki Spiderland: Slint z dziewczyną przy mikrofonie. Nie wiem dokładnie, ale zapewne chodzi tu o picie wody z tych samych wodociągów, a może o kąpiele w tym samym kamieniołomie. Warto w tym miejscu wspomnieć, że określenia "postslintowy" używano w połowie lat 90-tych z braku innego (lepszego ?) dla powstałego za sprawą Spiderland całkowicie nowego gatunku muzycznego. A że było to terytorium z pewnych względów dostępne tylko dla nielicznych, określenie takie przynosiło chlubę, w odróżnieniu od, dajmy na to, grasz chłopie jak Iron Maiden (mówiono jeszcze math-rock, post-hardcore, post-rock). Muzyka Rodana jest nośnikiem pełnego spektrum dynamiki, składa się z setek mistrzowskich zabiegów kompozycyjnych i rytmicznych. Paleta barw rozpięta jest pomiędzy urokliwymi pasażami delikatnych samotnych gitar a wściekłym wygarem, ocierającym się o zatracenie Today Is The Day. Materiał tu zawarty utkany jest z misterią godną heklowaczek i hafciarek z Beskidu Śląskiego, lecz w odróżnieniu od prac tych ostatnich, nie jest łatwy i przyjemny w odbiorze. W głośniejszych utworach "Jungle Jim", czy "Everyday World Of Bodies" zespół zdołał odnaleźć swój autonomiczny styl, którego jednak nie zechciał rozwijać w kolejnych latach. Debiutancki album Rodana okazał się jednocześnie ostatnim. Ci, którzy uronili wtedy łzę, znaleźli wszakże konsolację nim się spostrzegli. Jeszcze w 1994 roku Jeff Mueller, wraz z Fredem Erskinem, Seanem Meadowsem i Dougiem Scharinem założyli June Of 44 i w 1995 wydali na świat genialny Engine Takes To The Water. Współpraca Muellera z Jasonem Noble nie ustała i miała swój dalszy ciąg w Shipping News, zaś Tara Jane O'Neil założyła Sonora Pine a później nagrywała pod własnym nazwiskiem. Najsmutniejszy wątek tej historii miał miejsce w roku 2012, gdy do krainy wiecznego hałasu odszedł Jason Noble.

Jon Spencer Blues Explosion

Orange

(Matador/Crypt Style)

Po Orange sięgnąłem po tym, jak przeczytałem gdzieś, że Jon Spencer Blues Explosion to ulubiony zespół Davida Yow (może powiedział "jeden z ulubionych", ale nie jest aż tak istotne). Mało o życiu wiedziałem i byłem pełen uprzedzeń wobec popkultury. Podchodziłem więc do sprawy raczej ostrożnie, bowiem, podobnie jak folk i country, blues miał u mnie przechlapane. Dżem i „Kyks” Skrzek zrobili swoje. Zwyciężyła jednak młodzieńcza chęć poszerzania muzycznych horyzontów. CD nabyłem ze straganu Outside’u podczas jednego z wypadów do Poznania. Dość wyraźnie pamiętam, że gdy odzierałem płytę z folii, pomarańczowe BLUES na tle błyszczącego, srebrnego digipacka przywołało wspomnienie Ryśka Riedla, który pewnego razu, po koncercie na festynie w Raciborzu podszedł do mnie i mojego starszego, bo jedenastoletniego, kolegi mówiąc: „chłopaki, kupcie mi oranżadę, bo ONI nie dają mi żadnych pieniędzy”. Wspomnienie po mistrzu z Tychów prysło już po pierwszych dźwiękach „Bellbottoms”. Noise’owy Elvis Presley zmieszany z Beastie Boys i Jamesem Brownem? Najlepsze riffy smyczkowe w historii rokendrola? Proszę bardzo. Eksplozja amerykańskiej tradycji w zasadzie urwała mi głowę. Muszę przyznać, że na początku odstawała nieco stylizowana na Creedence Clearwater Revival „Brenda”, ale wkrótce się wchłonęła. Dziś wiem, że nie ma tu słabych momentów i bardzo cieszy, że Jon Spencer, Judah Bauer i Russell Simins znów tworzą razem i wciąż są numerem jeden w Filadelfii, D.C., Chicago, Detroit, Austin, Dallas, San Francisco, Los Angeles, Portland, Vancouver, New York City, Oklahoma City, Cincinnati, Mississippi i na całym globie. Choć Orange zdaje się na razie nie przebili. Rok 1994 zdarza się tylko raz, baby.

Lungfish

Pass And Stow

(Dischord)

Lungfish, jak gdyby nigdy nic, pojawił się w Dischordzie w roku 1990, nagrał 11 płyt i znikł. Odróżniał się od innych zespołów z wytwórni nie tylko miejscem zamieszkania (jako jedyny nie pochodził z DC, a z pobliskiego Baltimore), ale przede wszystkim tym, że wszystko robił jakby od niechcenia. Lekko przygarbiony i delikatnie machający głowami w rytm muzyki, nigdy nie brał udziału w rywalizacji na najwyższy i najdłuższy skok na scenie i z niej. Dzięki programowemu luzowi, zespół znalazł swoją własną drogę do rockowej transowości. Ich repetytywne utwory nie budziły skojarzeń z krautrockiem, a raczej z indyjskimi mantrami. Daniel Higgs wyjawił kiedyś, że brzmieli inaczej niż inne zespoły wokół, bo nawet jeśli próbowali grać jak coś, co im się podobało, to nie potrafili ze względu na ograniczenia warsztatowe. Casus Lungfisha najlepiej obrazuje wyjątkowość roku 1994. Zespół nagrywał świetne płyty i wcześniej i później, jednak tu po prostu błyszczy. Brzmienie jest bardziej zagęszczone, a kompozycje lepiej się skleiły. Bardzo dobrym posunięciem było wyrzucenie na początek płyty „Cleaner Than Your Surroundings”. Można śmiało powiedzieć, że to jeden z najlepszych hitów ery post-hardcore'a (ciało się buja, noga przytupuje, a linijka "rudder bucket telescopic" ciągle wywołuje u mnie ciarki na kręgosłupie). Tak więc nawet gdyby dalej nie wydarzyło się już nic ciekawego, wszyscy by wybaczyli. Taka okoliczność tu na szczęście nie zachodzi - chwil wzruszających i porywających jest więcej. Wystarczy wymienić „The Trap Gets Set” czy „Computer”. Kolejne krążki Lungfisha były już z reguły bardziej stonowane i oszczędne brzmieniowo. Niektórzy twierdzą, że zespół nagrywał w kółko ten sam album. Dużo w tym twierdzeniu złośliwości i przesady, jednak przyznać trzeba, że żadna z kolejnych, bodaj siedmiu, płyt grupy nie emanuje tak pozytywnym blaskiem jak Pass And Stow. Z kronikarskiego obowiązku nadmienię jeszcze, że najlepszą płytą Lungfisha wg Daniela Higgsa jest pożegnalny Feral Hymns z 2005. 

Walkabouts

Setting The Woods on Fire

(Sub Pop/Glitterhouse)

Dwadzieścia lat temu bardzo ostrożnie podchodziłem do wszystkiego, co ocierało się o amerykański folk i country. Zbyt silne było skojarzenie z telewizyjnym „Koncertem życzeń” i grupami muzycznymi pokroju 2+1, czy Pod Budą. Już wcześniej przekonałem się jednakże do Nicka Cave’a i zachęcony pochlebnymi opiniami „środowiska” sięgnąłem po Walkabouts. Grupie bliżej było do Neila Younga, niż do Cave’a, a do tego zdaje się, że przy pierwszym przesłuchiwaniu włączał mi się czasem skrypt „Koncertu życzeń”. Potem już nie. Piękna to i kojąca muzyka, czasem ociekająca ogniem, a czasem zachęcająca do nocnego spaceru po lesie. Album stanowi pierwszą odsłonę fantastycznej trylogii. Pozostałe dwie to, wydane już dla dużej wytwórni, bardziej wygładzone i okraszone orkiestrowymi aranżacjami Devil’s Road i Nighttown. W tym roku podobno możemy się spodziewać winylowej reedycji Setting The Woods On Fire w Glitterhouse. Czekam z niecierpliwością.

C.D.N.

[Andrzej Widota]