W poprzednim numerze sygnalizowałem zbliżające się podówczas wydawnictwo Fuzz jako album ciekawszy niż nieudana solowa płyta Ty Segalla. Śpieszę donieść, że nie warto było czekać. Fuzz to tania podróbka Blue Cheer i Pink Fairies. Album fajnie brzmi, ale materiał na nim zawarty zdaje się być odrzutami z solowego dorobku Segalla przykrytymi warstwą fuzzu ze wzmacniaczy lampowych. Kryzys "artystyczny" zdaje się wobec tego obejmować także jego projekty poboczne, choć zeszłoroczny Slaughterhouse pokazywał, że facet potrafi grać klasycznego hard rocka. Najlepiej i najciekawiej wypada na płycie "Raise" zaśpiewany przez Charliego Moonhearta - ma bardzo fajną melodię i główny riff.
Nową nadzieją garażówki z katalogu In The Red mieli być nieszczęśliwie nazwani The Pampers, ale ich debiut to z kolei głośniejsza wersja późnego dorobku Thee Oh Sees, główny wokalista używa nawet takiej samej "puszki" na wokalach. Niektórzy recenzenci wskazują na pokrewieństwa z Lamps - słychać to na niektórych kawałkach, ale zdecydowanie za dużo tutaj młócenia dwudźwiękowego pseudoriffu w rytmach podbijanym tamburynem (!). Nie popadając jednak w przesadną negatywność - kilka kawałków prezentuje wysoki poziom, ale niestety giną pośród monotonii. Najlepszy materiał z tego LP powinien trafić na siedmio- lub dziesięciocalówkę - zespół miałby wówczas na koncie wybitną EPkę i czas na napisanie rzeczy ciekawszych. Być może przy okazji posłuchaliby czegoś wykraczającego poza dorobek J. Dwyera.
[Marek J Sawicki]