Równolegle z grą w Chelsea Light Moving, Thurston Moore i perkusista John Maloney (spiritus movens Sunburned Hand of the Man) kontynuują improwizowany duet, którego dokumentacją są nagrania wydawane własnym sumptem i sprzedawane głównie na koncertach. Po ubiegłorocznym LP Caught on Tape w tym roku pojawiły się bodajże trzy CD-Ry, z których moją uwagę najbardziej zwrócił Irish-American Prayer. Nie jest to bowiem tylko li rejestracja koncertu, lecz kolaż nagrań z kilku występów oraz spoken word, wykorzystującym wiersze Dennisa O’Driscolla. Ta prosta koncepcja zdecydowanie podnosi atrakcyjność płyty – kilkuminutowe, dość agresywne gitarowo-perkusyjne ciosy w takiej formie są bardziej sugestywne niż gdyby ciągnęły się minut kilkanaście lub kilkadziesiąt, a monodeklamacje Thurstona wnoszą beatnikowską atmosferę. Bardzo udany pomysł, jak niekończący się strumień improwizowanego quasi-hałasu drobnym nakładem sił przetworzyć w coś, co w domowym zaciszu jest ciekawsze niż zapis koncertu jeden do jednego.
Płyta Moore’a z Gustafssonem jest właśnie zapisem koncertu, a właściwie dwóch, jakie odbyły się w londyńskim Cafe Oto. Od czasu przeprowadzki do Londynu Thurston grywa tam często, myślę, że średnio z raz w miesiącu, a Vi Är Alla Guds Slavar zostało nawet wydane przez powiązaną z Oto oficynę Otoroku – trzeba przyznać, że od strony graficznej jest to rzecz udana. Od strony muzycznej w sumie też, choć jej największą niespodzianką jest fakt, że Gustafsson sporadycznie tylko gra na saksofonie, głównie skupiając się na elektronice. W przeciwieństwie do duetu z Maloney, Moore unika quasi-riffów i gra dźwiękowymi chmurami, całość zresztą przypomina przesuwającą się burzę – dużo niskich częstotliwości, grzmoty, od czasu do czasu gitarowe błyskawice, z ciężkim finałem a la Kevin Drumm. Można mieć zastrzeżenia co do generalnej elokwencji Gustafssona w instrumentarium elektronicznym, ale w krótkich formach, jako urozmaicenie się on sprawdza i w tych dwóch dwudziestominutowych kawałkach, gdzie de facto tworzy chropowate tło dla Thurstona z elementami rytmicznymi, jest ok. Jest to nawet ciekawszy materiał niż ubiegłoroczna, jednostronna dwunastocalówka duetu pt. Play Some Fuckin Stooges z dominującym saksofonem. Przy tym jedno należy podkreślić – tak naprawdę te płyty są niedoskonałym ersatzem i zamiast dziesięciu płyt w domu lepiej byłoby raz taki improwizowany gig Thurstona usłyszeć na żywo.
Trzecia płyta w tym zestawie jest jedyną studyjną i personalnie najbardziej zaskakującą – Zorn? Z jednej strony, prędzej czy później musiało to nastąpić – prawdopodobieństwo, że dowolnych dwóch nowojorskich tuzów nigdy ze sobą nic nie nagra maleje z każdym kolejnym rokiem. Z drugiej strony, prędzej spodziewałbym się takiej kooperacji gdzieś w czasach Naked City lub Painkillera niż teraz, kiedy muzyka Zorna najciekawiej wypada, kiedy nie ma go na scenie. Ale skoro Anthony Braxton nagrywał z Wolf Eyes… Zostawmy na boku dyskusję o motywacjach. Nagranie jest wyjątkowo klarowne jak na improwizacje Thurstona, zrealizowano je z bliska (słychać nawet odgłosy przełączania efektów) i z szerokim planem stereofonicznym. Płyta jest dość różnorodna, a na przestrzeni siedmiu utworów muzycy ukazują dość szeroką paletę. Są tu jednak momenty mocne, ale także dość dziwaczne, co pokazuje już otwierający ją „6th Floor Walk-Up, Waiting” – drobiazgowo uchwycone drobinki brzmienia i spazmy gdzieś w okolicach 10 minuty zastępuje tzw. liryczne solo Zorna, wskazujące pewną karkołomność tego projektu. Lepiej jest, gdy Zorn wchodzi w grę na oddechu okrężnym, lub gdy muzycy przerzucają się drobnymi frazami (znowu tzw.liryczne frazy Zorna i metaliczne skapywania dźwięków gitary Moore’a), oraz, co jest niespodzianką, gdy serwują quasi-balladę opartą o skupioną melodię saksofonu i filigranowe akcenty gitary w „Her Sheets”. Moment wyciszenia, choć tym razem bardziej abstrakcyjny, dobrze sprawdza się również w „Strange Neighbor”, które z czasem nabiera intensywności i głośności. W przypadku Zorna i Moore’a studyjny charakter spotkania i podział na kilkuminutowe utwory wydaje się właściwy. Nie wyobrażam ich sobie na trasie, nie wyobrażam ich sobie nawet na kolejnych płytach, ale “@” to przemyślana w różnorodności, a zarazem spontaniczna płyta – w sumie powyżej oczekiwań. A tak na marginesie, to wyznawcy kościoła Sonic Youth mają powód by ominąć ją szerokim łukiem – zdjęcia z sesji i kolaże na okładce zrobiła niejaka Eva Prinz, aktualna partnerka Thurstona, czyli femme fatale wcielona dla posiadaczy koszulek z okładką Goo.
[Piotr Lewandowski]