Kiedy w wyszukiwarce Google wpisze się nazwę zespołu Papaye i tytuł ich drugiego albumu Tennis, pierwsze pięć stron z wynikami to witryny francuskojęzyczne. Szkoda, bo ten zespół ma potencjał żeby wypłynąć znacznie dalej, poza frankofońską społeczność. Papaye tylko trzy razy przekraczają w swoich utworach granicę drugiej minuty – pozostałe kompozycje trzymają się krótkich, zwartych form oscylujących wokół 90 sekund. Trio z Nantes zręcznie lawiruje między mathrockowymi wygibasami, zwiewnymi i przebojowymi melodiami oraz gitarowym brudem, łącząc inspirację Shellac, Deerhoof, wczesnym Don Caballero, a gdzieś w tle może nawet i Battles. Raczej stawiają na instrumentalne utwory, tkając bezlitosne pojedynki na gitary, przeplatane połamaną perkusją – rozpędzają się, zwalniają, zapętlają partie riffów, zmieniają motywy i bez okiełznania formują muzycznego potwora. Jest w tym moc, lekkość, brak nadęcia i zachwyca mnie swoboda z jaką przychodzą im te frapujące kompozycje. Materiał brzmi dosyć surowo czy często nadaje mu naturalności, płynności, a przez natężenie krótkich form – weźmy takie „Moquette Miror” albo „Totally Indeed” – jest bardzo wyczerpujący, a jednocześnie treściwy. Tennis to kolejny dowód na to że francuska scena niezależna, zlokalizowana wokół takich wytwórni jak Africantape i Kythibong ma się bardzo dobrze i trzeba śledzić, co się tam ukazuje.
[Jakub Knera]