Dęto-perkusyjnych duetów bohaterowie niniejszego albumu (zwłaszcza Paal Nilssen-Love) sporo już w różnych konfiguracjach nagrali i wydali, dla nich samych to drugi fonograficzny efekt wieloletniej współpracy, po wydanym w 2008 roku Tomorrow Came Today. Trudno tutaj zatem szukać rewolucji, stworzyć materiał wciągający i pełen emocji z całą pewnością jednak można, a niniejsze nagranie jest tego dobrą ilustracją. Pięć dość zwartych kompozycji – zamkniętych w trochę ponad trzydziestu minutach (będących nagraniem z norweskiego festiwalu w Kongsbergu sprzed lat pięciu) – to szeroki wachlarz natężenia dźwięków i barw, jednocześnie przekonująca i komunikatywna muzyka. Luźne ramy improwizacji pozwoliły ukazać niegasnące emocje, od frenetycznego otwarcia po liryczne wyciszenie w finale, ale też przy tym uwypuklić kapitalną intuicję oraz naturalność i dojrzałość wzajemnego, nie potrzebującego słów, porozumienia. Nie ma tutaj lidera, jest doskonale pracujący duet. Joe McPhee gra najczęściej na saksofonie, ale sięga też (choć może trochę zbyt rzadko?) po trąbkę. Gęste, efektowne sola Nilssen-Love przełamuje dyskretnymi, oszczędnymi partiami, wpuszczając tym samym więcej powietrza, jak choćby w melancholijnym, smutnym „Till” i podobnie nastrojowym „Come Sunday” w finale. Intensywne, huraganowe ataki wcale zresztą nie zajmują dużo przestrzeni, sporo tutaj właśnie liryzmu i melancholii, a balansowanie między tymi dwoma krajobrazami wychodzi muzykom kapitalnie. To album bardziej, powiedzmy, poetycki, niż choćby nagrania Paala z Kenem Vandermarkiem, gęsto okraszone transem, zapętlonymi figurami i właściwą temu duetowi motoryką. Tutaj ten szczególny liryzm McPhee nadaje muzyce wyjątkowego stylu i uroku, jaki trudno pomylić z kimś innym. Istotę utworu tytułowego PcPhee opisał jako metaforę spoglądania wstecz i do przodu jednocześnie – może dobry to kontekst dla całości słuchanej tu i teraz, nagranej pół dekady temu, ale bez wątpienia broniącej się także i dzisiaj.
[Marcin Marchwiński]