Kiedy w 2010 roku skłóceni z Joshuą Homme’m członkowie legendarnej grupy Kyuss postanowili się reaktywować by najpierw pod szyldem Garcia Plays Kyuss, a potem jako Kyuss Lives! wyruszyć w trasę koncertową, byłem zachwycony. Utwory w wersji live wypadły wyśmienicie, sceniczna forma muzyków pozytywnie zaskoczyła. Dobre przyjęcie ze strony fanów plus utarczki sądowe o prawo do używania nazwy Kyuss zaowocowały powołaniem do życia projektu Vista Chino, który ku mojemu ogromnemu zdumieniu wydał jednak premierowy longplay.
Pierwszym regularnym i zarazem najbardziej reprezentatywnym dla całej płyty kawałkiem jest „Dargona Dragona”, który z dużym powodzeniem nawiązuje do złotych czasów stoner rocka. Słychać charakterystyczne brzmienie gitar, są ciekawie wplątane solówki, potężny bas, no i świetnie prezentujący się wokal Johna Garcii. To przede wszystkim dzięki niemu udało się wytworzyć najważniejszą w tego typu produkcjach atmosferę oraz specyficzny klimat. Pod tym względem nie odstaje ona od tego, co zaprezentowano na genialnych Welcome to Sky Valley czy ...And the Circus Leaves Town.
Z zupełnie nowych kompozycji największe wrażenie robi podzielony na dwie części „Planets 1 & 2”, którego cechuje doskonałe budowanie napięcia. Na wstępie słychać Branta Bjorka, którego spokojny głos perfekcyjnie kontrastuje się z dynamicznymi bębnami, energetyczną gitarą prowadzącą oraz ciągle obecnym, błądzącym riffem. Ten z biegiem czasu wyłania się na pierwszy plan po to by w towarzystwie ciężkiego, brudnego basu oraz wyrazistego śpiewu Garcii konkretnie eksplodować tworząc w finale potężną, rozchodzącą się we wszystkie strony ścianę dźwięku. Zwraca uwagę rewelacyjny, najbardziej „kyussowaty” na płycie, szamański „Dark and Lovely”. Charakteryzują go przepoczwarzające się wokale, piszczące solówki oraz bezbłędnie regulująca „ślamazarne” tempo perkusja. Miażdży, szczególnie w początkowej fazie, toolowaty „Acidize The Gambling Moose”, w którym wyróżniają się niesamowite, transowe, niepokojące wokale. Nowoczesnością imponuje luźny, oderwany od całości i bardzo świeży „Barcelonian”.
Czego więc zabrakło by uznać album za wyjątkowy?
Peace ma dwie mocno odczuwalne wady. Pierwsza to brak „hitu” pokroju „One Inch Man”, czegoś co od razu chwyci za gardło i nie pozostawi słuchaczowi ani sekundy na wytchnienie. Druga wada to brak przysłowiowego kopa czyli pewnej brzmieniowej „kropki nad i”. To jest chwilami przesadnie wygładzone („As You Wish” choć wielowarstwowy i zróżnicowany to zwłaszcza w swoim finale jest zbyt cichy), spokojne („Adara” to utwór niemalże popowy) i momentami bardzo przewidywalne (łamany „Sweet Remain” pomimo dobrej perkusji i nadzwyczajnej dyspozycji Garcii jest zbyt krótki).
Będąc przeciwnikiem wszelkiego rodzaju płytowych powrotów gigantów z lat 90-tych z dużym dystansem podszedłem do odsłuchu Peace. Niepotrzebnie. Album wytrzymuje porównania z każdą produkcją oryginalnego Kyuss, a że nie brzmi do końca jak Kyuss dziwić nie może. Przecież słuchamy Vista Chino.
[Dariusz Rybus]