Nils Frahm jest młodym pianistą od kilku lat mieszkającym, jak wielu mu podobnych w Berlinie. Muzyka Frahma, na którą składa się już osiem albumów i kilka EP-ek, stanowi intrygujący konglomerat kilku stylistyk, dla których jedynym spoiwem jest sam artysta i jego synkretyczna, lecz w dalszym ciągu oryginalna wrażliwość estetyczna. Piszę tę telegraficzną prezentację z prostego powodu – twórczość Nilsa Frahma w dalszym ciągu nie jest w Polsce specjalnie znana. Spaces” – płyta, będąca kompilacją nagrań koncertowych, o charakterze przekrojowym, wydaje się w tym kontekście albumem wręcz stworzonym do inicjacji nowego audytorium ze specyficzną muzyczną wizją Niemca.
Piszę o „nagraniach koncertowych”, ponieważ Spaces nie jest płytą koncertową, zapisem występu jeden do jeden. Album to finalnie składanka fragmentów z około 30 różnych gigów. Frahm jest pianistą o charakterystycznym, bardzo oszczędnym i subtelnym sposobie gry. Kluczowym elementem dla jego stylu jest repetywność pewnych figur melodycznych, które po jakimś czasie wybrzmiewają niczym elektroniczny podkład dla umiejętnie wplatanych kolejnych akcentów i zwrotów kompozycyjnych. Skoro kwestia elektroniki została poruszona – Frahm należy do muzyków, którzy fantastycznie potrafią pogodzić brzmienie instrumentu akustycznego z bogactwem możliwości jakie daje elektronika, unikając jednocześnie przeładowania czy taniego efekciarstwa. Właśnie najbardziej przypadły mi do gustu momenty albumu, kiedy pianista puszcza wodze fantazji i bawi się dialogowaniem, a może bardziej synergią elektro-akustyczną, korzystając jednocześnie z kilku klawiatur umożliwiających ciekawe wielowarstwowe polifonie, niekiedy przypominające muzykę minimalistyczną spod znaku Steve’a Reicha. Są to przede wszystkim 3 kompozycje otwierające album, po których następuje seria stricte akustycznych numerów o marzycielskim, wzruszającym klimacie, ascetycznością przywołującymi piękne miniatury fortepianowe Erika Satie. Choć zdarzają się również momenty, w których Frahm zdejmuje kaganiec z palców i atakuje klawisze z animuszem, tworząc galopujące kanonady dźwięków, które jednocześnie w dalszym ciągu są zdyscyplinowane i precyzyjnie ukształtowane – przykładem tej twarzy Frahma jest w szczególności kawałek „Hammers”, pod koniec którego artysta nawet cicho nuci nerwową melodię. Następujący po „Hammers” utwór jest w moim odczuciu centralnym momentem albumu, podczas którego muzyk ujawnia całe pokłady kreatywności, wyciągając z kapelusza coraz to nowe brzmienia i spójnie układając je w jedną wielowątkową całość, trwająca ponad kwadrans. Rave’owy początek suity przechodzi płynnie w elektroniczne faktury przypominające fantastyczne, niemieckie początki muzyki elektronicznej spod znaku kosmische musik lat 70. Następnie Frahm rozpoczyna improwizowane perkusyjne solo odegrane na… szczotkach toaletowych. Artysta po dłuższej chwili powraca do klasycznego brzmienia pianina, ewoluującego z czasem w elektroniczny eksperyment bazujący na pogłosach poszczególnych warstw melodycznych. W finale wszystko spaja nastrojowa, emocjonalna klawiszowa koda zwieńczona ekstatycznym aplauzem audytorium, z którym ciężko się nie zgodzić.
Spaces choć trwa blisko 80 minut, przepełnione zostało muzyką na tyle ciekawą, zmienną i emocjonalną, że o nudzie towarzyszącej długiemu odsłuchowi mówić nie sposób. Frahm wypełnia dźwiękami przestrzeń z delikatnością i wyczuciem, kreując w każdej z kompozycji odrębne, nieco baśniowe muzyczne światy, czarujące swym subtelnym konstrukcyjnym pięknem. Bez wątpienia jeden z bardziej poruszających tegorocznych albumów, którego przyszło mi słuchać.
[Krzysztof Wójcik]