Jon Hopkins jest nowym Brianem Eno - tak głosi wieść gminna. Oczywiście jest to porównanie delikatnie mówiąc nie na miejscu, biorąc pod uwagę skalę i doniosłość muzycznych (i nie tylko) dokonań Eno. Równie dobrze ktoś mógłby porównać dowolny młody zespół z kilkoma albumami na koncie do The Beatles, a osiągnąłby podobny poziom absurdu. Są pewne granice w zapędach porównawczych.
Jak na ironię sam poznałem twórczość Hopkinsa właśnie dzięki jego współpracy z Brianem Eno przy płycie Small Craft on a Milk Sea. Immunity jest czwartym solowym krążkiem w dorobku młodego producenta i w pewnym sensie wytycza nowe muzyczne ścieżki w karierze Hopkinsa. Podstawą albumu, przynajmniej do połowy, jest dość jednostajny, mocny bit pląsający po ambientowych, niezwykle przestrzennych plamach dźwięku. Płyta w warstwie brzmieniowej, czysto producenckiej błyszczy i lśni, jest wydawnictwem nowocześnie zrealizowanym, a poszczególne plany, wplatane przez Hopkinsa do struktury utworów, elegancją podania przypominają dania kuchni molekularnej. Prawdopodobnie Immunity podbiła już uszy niejednego audiofila. Co ciekawe duża część dźwięków, które znalazły się na płycie, to w rzeczywistości mocno przetworzone odgłosy otaczającej rzeczywistości (potrząsana solniczka, dziecięce zabawki itp.). Smaku dodaje fakt, że album – wedle słów artysty - w znacznej mierze został zrealizowany przy użyciu oprogramowania z 1999 roku (!). Podobnie ma się sprawa z wokalami. Hopkins bawi się ich brzmieniem, zwykle wykorzystując je w sposób przypominający wokalizy Jonsiego, kiedy ten śpiewał w tylko sobie znanym języku. Album ma sterylny, mroźny, a zarazem melancholijny klimat, balansujący pomiędzy subtelnymi, kołysankowymi melodiami a powtarzalnymi strukturami rytmicznymi, tworząc tym samym hipnotyczny, odrealniony nastrój. Choć pierwsza połowa wydawnictwa może nieco zszokować dotychczasowych słuchaczy Hopkinsa syntetycznym, agresywnym brzmieniem rodem z techno, to im dłużej album wybrzmiewa tym bardziej ukazuje swój wewnętrznie zróżnicowany wymiar. Muzyka w drugiej połowie staje się coraz bardziej wyciszona, przestrzenna, subtelnie operująca dźwiękami fortepianu, głosu i wszystkimi innymi, których rodowód zna jedynie sam autor.
W rezultacie Immunity jawi się jako płyta kontrastów umiejętnie zestawianych i wprowadzających słuchacza - zupełnie niepostrzeżenie - w delikatny, odprężający trans. Doskonała muzyka na krótkie, intensywne zimowe dni, kiedy często chcemy przenieść się gdzie indziej, chociażby mentalnie.
[Krzysztof Wójcik]