W kreskówkowym świecie szołbiznesu trudno znaleźć bardziej przerysowaną niszę niż rap. Wyrosły z z kultu ulicznej prawdy gatunek szybo inkorporował liczne pozy, najpierw naśladując, a po chwili samemu wyznaczając czym jest pop kultura. Rozprzestrzenione za pomocą teledysków gangsterka, jachty, mądrości shaolin, lucha libre czy budziki w roli naszyjników, sprowadzić można do jednego słowa: ekstrawagancja. Nawet na tym tle historia człowieka, który w swoim pseudonimie naprawdę zawarł słowo „podkoszulek” jest wyjątkowa.
Nie sposób recenzować Doris nie wspominając o wyjątkowej, nawet na powyżej opisanym tle, historii jej autora oraz o fenomenie grupy, która dała światu Earla Sweatshirta czyli Odd Future. Rok 2010, wiodące indie media oraz częsć mainstreamu zauważają kult rosnący wokół tumblra i kanału youtube OFWGFTA. Makabryczne teksty dzieciaków-raperów z LA oraz teledyski w stylistyce Jackass szybko stały się nie do przeoczenia w Internecie, a wytwórnie ustawiły się w kolejce. Reszta jest historią. Płyty, trasy, tylko Sweatshirt tajemniczo zniknął. Media ruszyły na poszukiwania, sprawą zajął się sam New Yorker. Oto zaalarmowana złym prowadzeniem się syna matka postanowiła, by dokończył liceum w z dala od rozpraszających ekscesów swojej grupy na znajdującej się w bezpiecznej odległości Samoa. Wściekli fani rozpoczynają kampanię „Free Earl”, a on sam wracając do kraju wpada w opiekuńcze ramiona Leili Steinberg, byłej mentorki i managerki Tupaca, która po śmierci Shakura wycofała się, funkcjonując na obrzeżach branży. Po szczegóły odsyłam do publikacji w NY Times i LA Times.
Nawet gdyby Earl był beztalenciem, ta historia sama w sobie warta jest hollywoodzkie miliony. Ale Earl to najlepszy raper w grupie. Już w momencie powrotu siedział zatem na potencjalnej górze złota. Skazana na sukces Doris zadebiutowała na 5 miejscu Billboard 200. Czy ten album to hit? Absolutnie. Introwertyczna Doris to zaprzeczenie komercyjnego blockbustera, mimo rapującego na niej Franka Oceana i featuringów Maca Millera czy RZA. Z drugiej strony daleko jej do płyty autorskiej – Earl pojawia się na niej solo tylko w 3 z 15 kawałków, z czego jeden ma 51 sekund. Próżno szukać jednak solówki na miarę znanego dużo wcześniej „Chum”, który także znalazł się w tym zestawie. Jego pamiętnikowy charakter wzmagają pojawiające się w tle odgłosy zapisywanego notesu, a stopień introwersji i wypruwania emocjonalnych flaków można tylko podziwiać. Introspekcja jako nowy etap kariery Earla? Proszę bardzo, wracamy do biografii i znajdujemy ojca poetę, który synowi nadał imię na cześć Nerudy. Dla niego także, oraz dla faktu, że zostawił rodzinę gdy Earl miał 6 lat znalazło się miejsce na płycie. Earl twierdzi, że duża liczba gości, z których większość rozpoczyna kawałki zmusza go do wymyślenia jeszcze lepszego, jeszcze cięższego wersu drugiego, który rozsadzi kawałek od środka.
Można by tak dalej bez końca, o genialnym martwym, post-DOOMowym flow, kontrastującym z emocjonalnością samego przekazu. O „Hive”, w którym wersy przewyższyły samego mistrza tej ceremonii. O auto-ironii która sprawia, że stał się Woody Allenem mainstreamowego rapu, a to dopiero wierzchołek góry lodowej. Nic dziwnego że to czasem za dużo na głowę jednego dzieciaka, któremu zgodnie z hollywoodzkim standardem udało się nagrać co najmniej bardzo dobrą płytę.
[Paweł Trzciński]