W rok i dwa dni po trzygodzinnym koncercie Swans w Stodole - dla niektórych męczącym, dla mnie najlepszym jaki zagrali w Polsce po tzw. reaktywacji - Michael Gira zagrał pierwszy z dwóch solowych koncertów w Warszawie. Zaczynając od utworu "Jim", który z jego solowego numeru przeistoczył się utwór Swans na My Father Will Guide Me... by powrócić do solowego formatu, Gira zaprezentował odwrotne niż w zespole proporcje między tekstem a instrumentarium. Była to jednak wypowiedź spójna z tamtą, a utwory opartymi na przykuwających uwagę wersach i wybrzmiewających uderzeniach elektroakustycznej gitary. W kameralnej przestrzeni Pardon To Tu dość proste, ale sugestywne i sprawnie operujące dynamiką granie Giry na gitarze sprawdziło się zresztą dobrze, lepiej niż w dużych salach, gdzie zdaje się ledwie akompaniamentem do storytellingu. W przekazie Giry było zresztą nieco więcej światła niż w przeszłości, uwagę zwracała też jego ogólnie dobra forma psychofizyczna (zresztą od kilku lat można o niej mówić). Paradoksalnie, gdy Swans stało się ponownie pierwszoplanowym kanałem wypowiedzi Giry, jego solowe koncerty wypadają lepiej niż w czasach, gdy to solowy projekt lub Angels of Light były pierwszoplanowe. Warszawski koncert nie przyniósł szczególnego zaskoczenia, ale ukazał charyzmatycznego muzyka, tworzącego wyrazisty i charakterystyczny przekaz niezależnie od przyjętego instrumentalnego formatu.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]