Nowa siedziba stołecznej Progresji okazała się bardzo dobrą miejscówką, z dużym potencjałem na przyszłość i dużą sceną. Choć na zewnątrz kąsało przenikliwe zimno, już w progu witała nas konkretna nagrzewnica. Publika dopisała, choć daleko było do wypełnienia całej sali.
Koncert rozpoczęły dwie polskie grupy. Najpierw Deathcamp Project z bardzo niemiecko zabarwionym gotykiem, a tuż potem weterani z Closterkeller. Występy krótkie, raczej bez szczególnej historii, chyba, że można uznać za taką mało kreatywny monolog podpitego osobnika w kierunku wokalistki.
Magię płynącą z muzyki Fields Of The Nephilim nie tylko świetnie ujęto na płytach. Na koncertach, mimo ascetyzmu scenicznego i programowej statyczności, rzeczona magia działa w sposób pełny, osacza, wprowadza w trans. Była to czwarta wizyta zespołu w Warszawie i zarazem moje czwarte spotkanie z FOTN w wersji koncertowej. Zza kotar z dymu ledwo przebijały się postaci muzyków, ale najważniejszy przecież był głos, TEN głos. Carl McCoy w obowiązkowym kapeluszu i przykurzonym uniformie przyciągał publikę niesamowitą charyzmą, choć jego konferansjerka ograniczała się do zdawkowego "thank you". Tuż obok Tony Pettitt, którego partie basu przyspieszały tętno. Muzyk powrócił w szeregi formacji po ponad dekadzie rozbratu.
"Gramy... i muzyka nagle wybucha sama" - tak w jednym ze starych wywiadów zespół określał to, iż nie mają stałego wzorca. Ten wybuch dźwięków świetnie sprawdza się też w warunkach scenicznych. Od prawie 30 lat grupa konsekwentnie trwa przy swym tajemniczym wizerunku, a niezbyt bogaty dorobek płytowy i rzadkie występy, tylko ten odbiór potęgują. Już podczas trasy promującej The Nephilim (1988) recenzentka tygodnika Melody Maker pisała: "To nie żarty. Wszystko odbywa się na serio. Świadczą o tym kłęby dymu zasłaniające scenę jeszcze przed pojawieniem się zespołu i kryjące muzyków prawie przez cały czas koncertu. Najpierw rozlega się dźwięk - przerażający, niewidzialny. A potem głęboko wśród dymów rozbrzmiewa głos, niczym niezdrowe skrzyżowanie Jima Morrisona z Davidem Bowie, z lekką domieszką Iana Curtisa. W kłębach dymu kapelusze prezentują się dobrze. Zresztą niewiele więcej widać. Sama muzyka jest niezbyt skomplikowana - bogata, ale prosta zarazem, niekiedy delikatna... lecz robi wrażenie. Gdy ze sceny rozbrzmiewa "Last Exit For The Lost", czujesz się naprawdę zagubiony - ale nie tylko w oparach dymu. Na serio." Czy coś uległo zmianie po tych 25 latach? Poza zmianą scenografii, składu grupy... nic. Pozostał przecież głos, TEN głos!
Najbardziej poruszający moment warszawskiego koncertu? Oczywiście "Last Exit For The Lost" z pięknie poprowadzoną końcówką. Po nim pozostało już tylko otrzepanie zakurzonego kapelusza oraz przetarcie przybrudzonej koszuli... i powrót formacji na scenę przy dźwiękach "Moonchild" oraz monumentalnego "Mourning Sun". Prawie 80 minut minęło za szybko i jak zwykle w przypadku tego zespołu pozostał niedosyt. Zawsze pozostaje! Na szczęście są jeszcze płyty.
[tekst: Marc!n Ratyński, zdjęcia: Jasio Iwanow i Małgorzata Napiórkowska-Kubicka (dzięki uprzejmości Magazynu Gitarzysta)]