Pierwsze, co zaskoczyło na szóstej edycji CoCArt w Toruniu, to umieszczenie sceny na środku dużej sali CSW oraz licznie zgromadzona publiczność – trudno ocenić, czy termin (luty) był bardziej korzystny niż w ubiegłym roku (marzec), czy promocja była szerzej zakrojona, czy może program bardziej przyciągał publiczność, ale faktem jest, że w tym roku frekwencja była bliska takiej, na jaką ten festiwal zasługuje i to cieszy. Dwudniowy program nie miał wyraźnego lidera, jakim w ubiegłym roku był koncert Pierre’a Bastiena, ale kontynuował poszerzanie estetycznych horyzontów festiwalu przy jednoczesnym zachowaniu wyraźnej koncepcji imprezy. W tym roku więcej było wykonawców polskich, którzy – co staje się już niemalże regułą rodzimych festiwali – dostarczyli jednych z najmocniejszych wrażeń weekendu. Na ich przykładzie było też wyraźnie widać, jak specyficzne warunki akustyczne stworzyła scena na środku sali, umieszczona między filarami i otoczona głośnikami grającymi na wszystkie strony. Stworzyło to potężny pogłos, wzmagający niskie częstotliwości do granic dudnienia. Zdecydowanie nie służyło to Innercity Ensemble, którzy na festiwalu mieli premierę drugiej płyty. W toni pogłosu detale zamazały się i zlały w dźwiękową chmurę. W tym pogłosie zespół nie zagrał w ogóle najbardziej rytmicznych utworów, więc była to jedynie cząstkowa prezentacja jego koncepcji. Dobrze było ich zobaczyć po dłuższej przerwie, pozostał jednak niedosyt. Akustyka bardziej służyła koncertom solowym. Piotr Kurek przyjechał ze skromniejszym instrumentarium niż używane w przeszłości na koncertach solowych lub Piętnastki, a jego syntezatorowy, improwizowany koncert w pierwszej części przywodził na myśl wolniejsze, bardziej medytacyjne nagrania Suaves Figures. Filigranowym, dźwięcznym figurom tworzonym przez Kurka pogłos pomieszczenia sprzyjał, nadając im wibracji, które w drugiej, bardziej statycznej, czy niemal dronowej części występu, przeistoczyły się w majestatyczne wybrzmiewanie. Bardzo udany koncert. Także Wilhelm Bras, przełamał znaną z nagrań i bazową dla koncertów formułę, ale w przypadku Pawła Kulczyńskiego wynikało to nie z modyfikacji instrumentarium, ale z próby uniknięcia zderzenia z masą pogłosu, którą masywna podstawa jego muzyki bezapelacyjnie by wywołała. Kulczyński wręcz zrezygnował z grania na wszystkie strony na rzecz głośników ustawionych frontem do wejścia. Było też mniej techno jako takiego, mniej bezpośredniego rytmicznego uderzenia, a więcej jego sygnalizowania i skręcania w bok. Teoretycznie najbardziej taneczny element programu okazał się więc wyjątkowo mało taneczny, co wraz z pogłosem, nagle występującym w roli umiarkowanego sprzymierzeńca, wyeksponowało kapitalnie brzmienie syntezatora Brasa.
Francisco López także zmodyfikował układ głośników na rzecz czterech kolumn ustawionych w rogach pomieszczenia. O kwadrofonii ciężko było jednak mówić, ponieważ tylko w samym środku, blisko artysty, wszystkie cztery kanały słychać było w sposób w miarę zbalansowany – gdzie indziej pojawiała się wyraźna dominanta, co można było sprawdzić wędrując po sali. Rozdanie publiczności opasek na oczy w tym przypadku służyło więc nie tyle zwróceniu uwagi na przestrzenność bodźców, co zapadnięciu w letarg. Co zresztą dla odbioru występu Lópeza było kluczowe, bowiem myślowe poszukiwanie źródeł przetwarzanych nagrań, skupianie się na poszczególnych fragmentach koncertu, czyniło go dość banalnym. Wydaje się, że Lópeza interesuje bardziej celebrowanie dźwięku w ramach własnej, wypracowanej już dość dawno formuły (której nowatorskość postęp technologiczny mocno zresztą zredukował), dzięki czemu jest do doskonała muzyka do „odpływania” i zła do słuchania analitycznego, z dystansu. W istocie brzmiał świetnie, wyraziście i sugestywnie.
Tradycyjnie spory był kontyngent muzyków z krajów niemieckojęzycznych, jednak tym razem grał on drugie skrzypce. Kontrabasista Bernd Klug dał koncert poprawny, przyjemny, ale nieszczególnie oryginalny zarówno w kwestii artykulacji, jak i łączenia kontrabasu z elektroniką. Mia Zabelka na zelektryfikowanych skrzypcach zagrała jedne z ładniejszych dronów festiwalu (jej akurat pogłos pomieszczenia pomagał), szarpanymi fragmentami wprowadziła wręcz rockową ekspresję, ale wszystko to było dość okrzepnięte i przejrzyste. Ciekawym urozmaiceniem wzbogacającym relatywnie słabszą część pomysłów Zabelki, opartych o mikrofony kontaktowe i ciało, były elektroniczne faktury Roberta Skrzyńskiego aka Micromelancolie. Ten ostatni dał o sobie znać dzień przed festiwalem, grając koncert w Domu Muz. Choć występ był zdecydowanie za długi (co kontrastowało z jego setem na Canti Illuminati), Skrzyński bardzo ciekawie położył nacisk na ciężkie, metaliczne struktury, w których bawił się fakturami, a poszarpane i trochę industrialne brzmienia pełne pogłosów przywodziły na myśl chociażby dokonania Helm (zwłaszcza na jego najnowszym albumie). Niemiecki projekt pod nazwą Feine Trinkers bei Pinkels Daheim okazał się chyba najsłabszym punktem całej imprezy. Elektronika, gramofony, przedmioty – źródeł dźwięku było więcej niż pomysłów na quasi-ambientową nijakość, którą Jürgen Eberhard ratował kuglarskimi sztuczkami przykrywającymi brak muzycznej treści – tu odpalił zimne ognie i puścił dym z próbowki, tam uruchomił dwie zabawki jeżdżące po podłodze. Bez sensu. Natomiast Jason Kahn dał najbardziej, powiedzmy, prowokujący występ festiwalu – zawodził, jęczał i skomlał sauté, bez szczególnych talentów wokalnych, operując raczej odwagą takiego otworzenia się, otarcia o granicę żenady i ryzyka tego, że wszyscy wyjdą, niż muzycznym pomysłem. W pewnym sensie, był to najbardziej eksperymentalny występ festiwalu, w pewnym sensie też najbardziej grubymi nićmi szyty.
Pewnym przełamaniem festiwalu był występ Witolda Oleszaka i Adama Gołębiewskiego – ich do głębi oldskulowe podejście trochę trąciło myszką, ale wyróżniło się na tle dosyć przeciętnych koncertów. Set oparty o perkusję i modyfikowaną gitarę akustyczną (w tym przypadku z ruchomą wierzchnią częścią pudła rezonansowego i podpiętą do wzmacniaczy) pełen był detali, brzmieniowych sprzężeń i kontrolowanego wzajemnego dialogu, trochę w duchu najbardziej eksperymentalnych wydawnictw Bocian Records. A propos, winylowy miks katalogu Bociana otworzył festiwal, ale nie udało nam się na niego wejść, bo przez pierwszą godzinę festiwalu na salę nie wpuszczano z napojami – skoro festiwal, to jakiś bareizm musi być.
Szczególna nierówność jest wpisana w naturę CoCArtu i choć można się zżymać, że Kahn, bądź co bądź perkusista i elektronik, w Toruniu dokonał wokalnego coming outu zamiast zagrać muzykę, którą gra na co dzień, to jednak takie wybryki naturalnie pasują do formatu tego festiwalu. CoCArt nie próbuje na siłę się powiększyć, funkcjonuje na dobrzej rozumianej peryferii festiwalowego rynku, który także w obszarze tzw. eksperymentu jest już mocno skodyfikowany. Nie próbuje ściągnąć sezonowych gwiazd, zachowuje oddolny charakter i te dwa wieczory w Toruniu są źródłem doświadczeń, które prowokują do dyskusji. Tak trzymać.
[tekst: Piotr Lewandowski, Jakub Knera]
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]