Piotr Tkacz: Festiwal, znany niegdyś jako club transmediale, odbywał się w tym roku po raz 15., ale obyło się bez popadania w jubileuszowy samozachwyt i celebrowania rocznicy. Tematem tej edycji było “Dis Continuity” i po raz pierwszy od dawna odniosłem wrażenie, że nie jest to tylko slogan. Dotychczas hasła przewodnie (np. “Unpredictable”, “Spectral”, “Structures”) były raczej jak zakaz przechodzenia na czerwonym świetle - coś czego nie traktuje się poważnie i niezbyt przestrzega. Oczywiście tegoroczny nagłówek też mieścił w sobie bardzo wiele kwestii, ale wśród nich znalazło się kilka intrygujących jego przełożeń na decyzje programowe. Mieliśmy więc zapomniane postaci, których dorobek jest teraz odkrywany i reinterpretowany, wizjonerów, dotychczas funkcjonujących na marginesie, których wpływ zaczyna być dostrzegany, zarysy historii studiów muzyki elektronicznej. Gdyby chcieć trochę ponarzekać, to należałoby zauważyć, że zrobiło się bardzo euro-amerykańsko, choć na szczęście wykroczono poza standardowe kraje zachodnie i szeroko reprezentowana była Europa Środkowo-Wschodnia oraz Rosja. Jednak właściwie nieobecna była Azja (jedynie dzięki Yasunao Tone i Rabihowi Beainiemu), Ameryki inne niż Północna (wykład o muzyce eksperymentalnej w Meksyku, wspólny projekt Jana St. Wernera z brazylijskimi bębniarzami) oraz Afryka (pośrednio dzięki DJ Marfoxowi, Tony’emu Allenowi zaproszonemu do tria przez Moritza von Oswalda, czy Jeri-Jeri, ale “prezentowanym przez” Marka Ernestusa).
Karolina Karnacewicz: Godnym wyróżnienia był drugi wieczór z cyklu Sound Exchange, który zaczął się występu słowackiego Ensemble Mi-65. Wykonanych zostało osiem partytur graficznych, wyzwalających różny stopień ekspresji, stworzonych przez niekonwencjonalnego kompozytora i najwybitniejszego przedstawiciela poetyki Fluxus na Słowacji - Milana Adamčiaka.
Przedstawione partytury pochodziły głównie z końca lat ‘60. (Typoornamenty, Konštelácie czy Invenciogramy a Intenciogramy), gdy muzyk wiele eksperymentował także z poezją foniczną czy wierszami wizualnymi, tworząc w duchu otwartej formy, łącząc różne dziedziny sztuki.
Moją uwagę najbardziej przykuła jazzująca kompozycja z cyklu Albumblätter, gdy prócz standardowych instrumentów jak gitara, elementy perkusyjne, kontrabas, bądź cymbały, prowadzący zespół Daniel Matej, będący uczniem Adamčiaka, prócz szmerów wytwarzanych przez laptop, grał także na balonach, klarnecista natomiast wydawał z siebie przedziwne dźwięki - jego głos był kolejnym instrumentem.
Zwieńczeniem tego koncertu był utwór Łukasza Szałankiewicza, rezydenta chociażby szwedzkiego Elektronmusikstudion (EMS), który najpierw zaprezentował kompozycję Synthistory (1973) autorstwa Bogusława Schaeffera - ściśle związanego z SEPR pioniera polskiej muzyki elektronicznej, odznaczającego się nowatorskimi metodami i śmiałością w szeroko pojętym eksperymentowaniu. Następnie przedstawił swój, inspirowany dziełem Schaeffera, utwór Signalstory. Pierwszy z nich skoncentrowany jest głównie na dźwiękach analogowego syntezatora Synthi 100. Sprzęt ten, trudno dostępny gdy dzieło powstawało, pomógł kompozytorowi wyrazić bardzo drobiazgową, hipnotyzującą kompozycję. Signalstory natomiast jest oparte na kontrolowanych interferencjach i zaburzeniach (poprzez piloty) w przestrzeni pola magnetycznego, wytwarzanego przez telefony komórkowe, aparaty, walkmany czy dyskietki oraz wzajemne relacje tych urządzeń w powiązaniu z dźwiękami nieznanego pochodzenia, niczym głosami nocnych mar. Dużo poszczególnych dźwięków, zakłócanych przez siebie oraz fale radiowe splotły się w interesującą technologiczną opowieść.
Kolejnym wartym wzmianki muzykiem środkowo-europejskim był pochodzący z Budapesztu (ale związany przez większość życia ze Szwecją) Ákos Rózmann, którego wybitną, sugestywną kompozycję Bilder inför drömmen och döden (1974-77) przedstawił Mats Lindstrøm - dyrektor wspomnianego wyżej, legendarnego EMS, świętującego w tym roku swoje 50-lecie. Dzieło zaczyna się od falujących szumów i szmerów, zarejestrowanych na syntezatorze Buchla, na tle których zaczynają walczyć dwie postaci, słychać strzały zglitchowanych dźwięków, buczenie, a także jakby kulanie czegoś metalowego po niejednorodnych powierzchniach. Słuchaczy dopada uczucie roztrzaskiwania się na części, rozdrabniania, prowadzące ostatecznie do radosnego zrośnięcia. Druga część nie jest tak optymistyczna… Przerzucanie węgla, szuranie palcami po mokrej szybie, delikatny zgiełk i momenty ciszy skontrastowane są z ostrymi, nafaszerowanymi grozą dźwiękami, która niejednokrotnie przytłacza. Utwór kończy się niepokojąco, jakby spadaniem istoty o nawiedzonym głosie do niekończącej się otchłani, słyszymy jej zatrważający krzyk, niemal czując jej ból. To wielowymiarowe, trwające ponad dwie godziny arcydzieło, wielokrotnie przerabiane i poprawiane przez autora, jest w jego zamierzeniu dźwiękowym przedstawieniem dobra i zła. Ostateczna jego wersja została wydana przez Ideologic Organ, sublabel Editions Mego.
PT: Tej wytwórni poświęcono wiele uwagi na tegorocznym CTM. Z wieczoru w Berghain w pamięć zapadł mi występ Russella Hasswella, który zasilił swoje noise’owe doświadczenia energią zaczerpniętą z brutalnego techno. Testował wytrzymałość ram tego gatunku, jak też cierpliwość słuchaczy, przez co przypominał show Marka Fella z poprzedniej edycji festiwalu, który również miał miejsce w tym klubie. Bardzo ciekawie wypadł Bee Mask, który zaprezentował muzykę nieoczywistą, chwilami nawiązującą w brzmieniach do wczesnej elektroniki, innym razem przetaczającą się przez salę dudniącymi loopami czy zalewającą ją nagraniami terenowymi. W świetnym stylu przypomniał o sobie COH, który wespół z Tiną Frank stworzył porywającą audiowizualną całość. Wizualizacje były zupełnie abstrakcyjne, a muzyka wpasowałaby się w szeregi Raster-Noton, kojarzyła się z tym, co ostatnio robi Byetone. KTL zaskoczyło o tyle, że tylko początek i koniec ich występu były głośne i agresywne, środkowa część pełna była eterycznych, szklistych dźwięków. Yasunao Tone niestety znów mnie znudził.
Inne oblicze Mego poznaliśmy wcześniej tego wieczora podczas koncertu poświęconego muzyce akuzmatycznej. Wydawało się, że Kassel Jaeger robi wszystko, jak trzeba, jednak gdy po nim zabrzmiał nowy utwór Jima O’Rourke’a, było czuć wyraźną różnicę. Mistrzowskie wykorzystanie możliwości wielokanałowego, dookólnego systemu głośników, nasycenie szczegółami, prowadzenie narracji, dramaturgia. Main, które obecnie jest dla Roberta Hampsona miejscem spotkań z innymi muzykami (tym razem towarzyszył mu Stephan Mathieu), wydało się mi grać zbyt bezpiecznie. Stale w tle obecny był ciągły dźwięk, który był niczym siatka bezpieczeństwa rozciągnięta pod linoskoczkiem. Jasne, można i tak, ale bardziej ekscytująco byłoby bez.
Kassel Jaeger i Hampson są związani z paryskim studiem Groupe de recherches musicales i razem z jego szefem Christianem Zanésim zajmowali się podczas popołudnia prezentującego dorobek tej instytucji tzw. dyfuzją - zza konsolety kontrolowali dźwięk wydobywający się z głośników. Z tych wybiórczych korepetycji najbardziej podobały mi się La Roue Ferris (1971) Bernarda Parmegianiego i L’Orvietan (1970) Beatriz Ferreyry.
KK: Jeśli chodzi o Parmegianiego - przytaknę, choć nie spodziewałam się wiele po nudnym początku. Pourywane dźwięki, niczym ze starego komputera, nie wieściły nic nowego, jednakże rozciągane i powielane tony, a także brzęczenia i drgania o różnym nasileniu, stworzyły złożoną kompozycję, zwieńczoną urzekającymi odgłosami ptactwa. Jednak najbardziej przypadł mi do gustu utwór Zanésiego Paysage électronique avec train (2006-12) skomponowany na syntezatorze modularnym zbudowanym w latach sześćdziesiątych. To wyważony dźwiękowy pamiętnik będący emocjonalnym zapisem podróży pociągiem. Pełno tu furkotów, brzmień podobnych do wirowania, wiertarek, które pulsują rytmicznie na tle szeleszczących kolaży.
Innym wydawnictwem, którego artyści byli licznie obecni (swoją drogą - kolejny raz z rzędu) był PAN. Najbardziej fascynującą odsłoną był występ Rashada Beckera (używającego m.in. Korga i Nord Modular), którego zmechanizowany set, rozpoczynający się odgłosami skrzypiących schodów i naciąganych sprężyn, z czasem pęczniał od onomatopei, posykiwania czy przesterowanego głosu dziecka. Dużo się tu działo, co zachęcało do odkrywania przeróżnych wymiarów tego setu. Na marginesie: Becker szykuje Traditional Music of Notional Species, Vol. 2.
Z kolei Eli Keszler przedstawił dzikie perkusyjne improwizacje, również z pobrzmiewaniem swej instalacji zrobionej z poruszanych i wibrujących fortepianowych strun; następnie z Valerio Tricolim - był to zdecydowanie bardziej przenikliwy występ, w którym Keszler używał smyczków, a także krotali. Solo Tricoli zagrał jak zazwyczaj, niemniej użycie przez niego analogowego syntezatora, stroboskopu, magnetofonu szpulowego, przewijanie i drapanie w taśmy, zrobiło na mnie miażdżące wrażenie. Eli Keszler zagrał także z minimalistą Phillem Niblockiem wykonując raczkującą z pewną dozą nieśmiałości jego kompozycję AshEli (2013). Niblock, zbierając wielkie oklaski, przedstawił jeszcze dwa dzieła - Baobab (2013), który wybrzmiał bardzo dostojnie przy akompaniamencie kwartetu instrumentów dętych Zinc and Copper Works oraz Vlada (2013) - tym razem grając samotnie, bombardując z oddali piorunującymi dźwiękami przetworzonej violi d’amore. Świetny i inspirujący zestaw.
PT: Swoje wieczory miały także Opal Tapes i Morphine Records. Jeśli chodzi o pierwszą, najlepiej wypadli duet Lumisokea oraz Karen Gwyer. W obu przypadkach początki były przyjemnie nieoczywiste - nie wiadomo było, czy zostaniemy porwani do tańca, czy przestrzeń wypełnią nie nadające się do tego dźwięki. Po raz kolejny okazało się, że przeciwieństwa można łączyć i choć rytm rządził, to nie był jedynym istotnym elementem. Panowie z Lumisokea potrafili nawet niespodziewanie zrezygnować z dobrze rozplanowanej konstrukcji by bez ostrzeżenia wniknąć w ambientowy labirynt. Zwykle jednak zajęci byli misternym dopieszczaniem i rozwijaniem loopów, co wyjątkowe - ich muzyka porywała bez pompującego basu i podbijającej wszystko stopy. U Gwyer bit najpierw nieśmiało wyglądał spod pogiętych kosmicznych harmonii, gdy wszedł, zrobił to bez pardonu i najpierw nie mogłem do niego przywyknąć, ale wkrótce całość nabrała spoistości. Artystka zapuszczała się już w nagraniach w rejony parkietowe, ale w tak tanecznej wersji jeszcze jej nie słyszałem. Wyszło bardzo dobrze, czegoś takiego nie powstydziłby się Hieroglyphic Being.
Asem w rękawie prowadzonego przez Rabiha Beainiego (aka Morphosis) Morphine Records był Charles Cohen, którego wytwórnia ta przypomniała światu w zeszłym roku. Przed Cohenem wystąpił Beaini i wydaje mi się, że wykorzystał tę okazję, by zagrać coś trudnego. Najbliżej temu do jego “Music for Vampyr”, jednak nie było tu prawie rytmu, za to dużo brzydkich dźwięków. Sam zamysł ciekawy, jednak jego realizacja nie do końca satysfakcjonowała. Cohen też pozostawił niedosyt, jego koncert był niczym prezentacja serii miniatur. Ledwo co naszkicował jakiś utwór, to już go zamazywał, by zająć się kolejnym. A ja z chęcią posłuchałbym, jak dłużej skupia się nad jednym i kombinuje w nim na różne sposoby. Na szczęście obeszło bez new-age’owości, w którą czasem zdarza mu się popadać. Wieczór zakończył się wspólną improwizacją Upperground Orchestra i Cohena. Spotkanie instrumentalistów i elektroników miało intrygujące momenty, jednak ostatecznie pozostało wspomnienie nadaktywnego saksofonisty Piero Bittolo Bona, który rzadko zostawiał dość miejsca pozostałym.
Innego dnia Morphine reprezentowali Metasplice, duet który jakoś nie może mnie do siebie przekonać. Tym razem mieli utrudnione zadanie, bo grali po męczących Concrete Fence (Hasswell i Regis), a przed Heleną Hauff, której nie mogłem się doczekać. Z wytwórni Regisa, Downwards, pojawiło się dwóch nowych podopiecznych, którym kibicuję: OAKE i Samuel Kerridge. Pierwsi nieco zawiedli - zabrakło im pomysłów (sama “atmosfera” nie wystarczy) na zajęcie mojej uwagi przez godzinę. Kerridge nie miał tego problemu, grał głównie materiał z A Fallen Empire, płyty której słucham wiele, ale na żywo usłyszałem ją jakby na nowo.
KK: Warto było dotrwać do siódmej rano, by usłyszeć Hauff. Z racji tego, że miała ciągnąć imprezę, zagrała mniej eksperymentalnie, niż na Unsoundzie, co nie było wadą, lecz szansą na pokazanie innego oblicza. Był to niezwykle energetyczny winylowy set z posmakiem EBM-u i kwaśnego techno, silnie inspirowany mroczną stroną lat ‘80. Artystka w zeszłym roku została także zaproszona do udziału w Hypnobeat, projekcie Jamesa Deana Browna (znanego też z Narcotic Syntax). Wygrywali na legendarnych maszynach firmy Roland (TR-707, TR-808, TB-303) magnetyzujący rytm, używali również całej masy efektów, wprowadzając publikę w ekstatyczny trans. Cieszę się, że w tym roku planują aż dwa wydawnictwa. Podczas tych dwu występów wytańczyłam się jak nigdy, nie czując upływu czasu.
PT: Ciekawe są różne, czasem nieoczywiste korespondencje, jakie zachodzą między festiwalowymi wydarzeniami. Kerridge używający mikrofonu na przesterze, podobnie jak grający przed nim Carl Michael von Hausswolff, ten pierwszy potęgował apokaliptyczny nastrój krzykiem, ten drugi nagłaśniał swój oddech. Z kolei pojawiające się niekiedy podczas (średniego skądinąd) koncertu Thomasa Ankersmita rytmy mogłyby stać się podstawą utworów Kerridge’a , a niektóre momenty były niczym wyjęte z Metasplice. No i w ogóle sporo syntezatorów w różnych kontekstach.
Jeśli chodzi o niedocenionych wizjonerów, to należy wspomnieć o Erkkim Kurenniemim, któremu na festiwalu poświęcono dwa popołudnia i jeden wieczór. Kurenniemi był kompozytorem, konstruktorem instrumentów, filmowcem, teoretykiem mediów i sztuki, założycielem pierwszego w Finlandii studia muzyki elektronicznej - na Uniwersytecie w Helsinkach. Wykłady o nim, Jariego Suominena i Mikko Ojanena oraz Jussiego Parikki, były zajmujące. Filmy, samego Kurenniemiego, jak i te do których zrobił muzykę (autorstwa Eino Ruutsalo, Jana Barka, Ralpha Lundstena), raczej nierówne, w najgorszych przypadkach robiły wrażenie radosnych eksperymentów, które potem nie zostały potraktowane refleksyjnym oglądem - ale może tak miało być? Najjaśniejszymi punktami koncertu były kompozycje Kurenniemiego Saharan Uni I (1967) i Antropoiden tanssi (1968) - utwory elektroniczne, nawet jeśli tylko odtworzone, to po raz kolejny pomyślałem, że samo to może wystarczyć, jeśli mamy do czynienia z porządnym nagłośnieniem. Występy inspirowane postacią Fina, w wykonaniu Hausswolffa, Ojanena i Tommiego Keränena, były zaledwie poprawnie odrobionym zadaniem domowym.
KK: Z wszystkich koncertów, rezonujących wokół muzyki Kurenniemiego, prócz Hausswolffa, który wybrzmiał dość miękko w porównaniu do reszty, podobał mi się występ Ojanena (używającego dźwięków z archiwum bohatera wieczoru) , który dzięki innowacyjnym, gęstym, technowym rytmom, mógłby zostać nazwany starszym bratem Wilhelma Brasa. Podczas występu Keränena czułam, jakby robił muzykę z nienawiści do ludzi, nie dało się tego słuchać. Ankersmit przedstawił dość chaotyczny set, bez polotu. Odniosłam wrażenie, iż nie wie, dokąd zmierza, jakby po prostu nie miał pomysłu na całość.
Jak można się domyślić, jest to tylko wybiórcza cząstka atrakcji, w których mieliśmy szansę uczestniczyć w czasie trwania festiwalu. Do udanych należałoby zaliczyć chociażby występ braci Lippoków, reaktywujących swój dawny projekt Ornament & Verbrechen, Marka Baina, który fizycznie oddziaływał na słuchaczy, jak i przemyślany live act Dashy Rush rozpoczynający się hipnotyzującym śpiewem artystki. Dla mnie zwieńczeniem festiwalu był żywiołowy set DJa Marfoxa, który swobodnie przekraczał granice pomiędzy kuduro a hard bassem, porywając do dzikich tańców.
Nasuwają się jednak pytania… Jaki jest sens w tym, by jednocześnie, bądź nakładając się na siebie częściowo, odbywały się trzy wydarzenia? Czemu po imprezach kończących się o 10 rano, już w południe organizować panele? Taka obfitość festiwalowej oferty oczywiście cieszy (były jeszcze warsztaty, wystawy, a oprócz tego interesujący katalog), ale z drugiej strony - wrażenie przesytu, nadmiaru, może czasem nieco męczyć.
[zdjęcia: Piotr Tkacz, Karolina Karnacewicz]