Tradycyjnie w PopUp żadnego rankingu dotyczącego roku 2013 nie będzie, unikamy także podsumowań – przez cały rok staraliśmy się pisać w taki sposób, aby czytelne było co wśród zrecenzowanych przez nas ponad 300 płyt jest warte szczególnej uwagi, a czego raczej unikać. Jednak niektóre płyty zostały pominięte na naszych łamach z braku czasu lub miejsca, a nie dlatego, że są uwagi niewarte. Dlatego tradycyjnie rok domykamy swoistym aneksem, w którym uzupełniamy regularny krytyczny strumień wyszczególnieniem albumów, które zdaniem poszczególnych autorów nie powinny zostać przemilczane.
Piotr Lewandowski:
Na obrzeżach piosenki wydarzyło się w tym roku sporo ciekawych rzeczy i w tych właśnie rejonach operują dwie płyty, które odebrałem bardzo pozytywnie, ale nie ze stuprocentowym przekonaniem. Album Still Smiling duetu Teho Teardo & Blixa Bargeld przyniósł kolejną odsłonę zabaw słowem i językiem Bargelda, tym razem osadzoną w aranżacjach przygotowanych przez włoskiego muzyka Teho Teardo. Konfrontując kameralistykę z elektrycznymi barwami i czasem dyskretną elektroniką w warstwie rytmicznej, duet osiągnął utwory czasem kameralne, dyskretne, czasem niemal barokowe i wielokrotnie, że tak powiem, teatralne – kto słyszał Blixę choć raz, ten wie o co chodzi. Still Smiling nie jest płytą tak przykuwającą uwagę i eksperymentalną jak Mimikry anbb, nie jest też tak nowatorskie dźwiękowo jak dziedzictwo Einstürzende Neubauten, ale to niezły album, który wytrzymuje wielokrotny odsłuch. Jest przystępny, ale bez przesady (no może z wyjątkiem „Alone with the Moon”) i jeśli panowie byliby w stanie przygotować jego koncertową wersję, to bardzo chętnie bym ją zobaczył. Ashley Paul swoje piosenki zrealizowała za pomocą brzmień, faktur i podejścia bliższego improv, oraz z pomocą swojego męża Eliego Keszlera. Oboje zajmują się raczej muzyką improwizowaną, a na Line the Clouds ascetyczne, introwertyczne quasi-piosenki tak jakby zmagają się z dźwiękową materią, z której są utkane – prostych gitarowych fraz oraz różnorakich dźwiękowych drobinek, czasem kontrastowanych atonalnymi zwarciami. Paul zdaje się tak jakby zmuszać do śpiewu, co bywa irytujące, ale służy atmosferze albumu – trochę lynchowskiej, trochę sprawiającej wrażenie daleko idącej deformacji skandynawskiego, islandzkiego spleenu. Ciekawa płyta, ale jednak ciągle podchodzę do niej z pewnym dystansem.
Z podobnym połączeniem zaciekawiania i dystansu traktuję album Myriad, który na limitowanej kasecie w labelu The Tapeworm wydał The Norman Conquest. Koncept Normana jest pokrewny kasecie Bez tytułu Michała Kupicza w Sangoplasmo – kolaż tracków zgromadzonych przez inżyniera i producenta, z tym że Norman poszedł w epicki rozmach i na przestrzeni 31 minut wykorzystał ok. 10 tysięcy ścieżek. Nagromadzenie instrumentów owocuje buzującym, wręcz oszałamiającym brzmieniem, a quasi-chór prowadzi podniosłą linię melodyczną. Myriad ociera się o patos, ale ma też magnetyczną siłę, zwłaszcza, kiedy ociera się o patos black metalowy. Fascynujący, ale też nie do końca satysfakcjonujący okazał się album You've Always Meant So Much to Me Wrekmeister Harmonies. Twórca projektu, JR Robinson, zgromadził kilkunastoosobową grupę muzyków, wśród których są i osoby związane ze sceną improwizującą (np. Fred Lonberg-Holm), i ze sceną metalową (Jef Whitehead z Leviathan, Sanford Parker z Twilight, Nachmystium i Corrections House, Bruce Lamont z Yakuza I także Corrections House). Część gra na instrumentach akustycznych (harfa, harmonium, wiolonczela), część na elektrycznych (gitary, elektronika), słychać też perkusję i wokale. Efektem jest nieprzerwana 38-minutowa kompozycja, która przepływa przez różne stadia minimalizmu i formy dronu – od akustycznego, wyciszonego, po wygar w tradycji Sunn0))) i Boris, z figurami elementów akustycznych (przywodzącymi na myśl GY!BE) inicjującymi te przemiany. To ciekawy i porządnie zrealizowany koncept, choć na dłuższą metę ciut zbyt czytelny, brakuje mi w nim wieloznaczności, odrobiny skalkulowanego ryzyka, które z taką fantazją podejmuje np. Duane Pitre.
W 2013 roku trochę osłabł krautrockowy revival, ale bardzo dobry materiał zaprezentowała chilijska grupa Föllakzoid. Wydany przez Sacred Bones na świat i Blow Your Mind Records na Chile album II to ich najdojrzalszy materiał, w którym transowe kosmische łączy się ze świetnymi, ale nie nachalnymi melodiami, groove i faktury są sugestywne, a fundament hipnotycznej repetycji tworzy doskonała, oszczędna gra perkusji – podobnie jak w przypadku japońskiego tria Nisennenmondai, Föllakzoid umiejętnie odchudzają swoją muzykę, zostawiając transowy trzon. Do tego świetnie wypadają na żywo. Na czwartej wspólnej płycie trio Keiji Haino / Jim O'Rourke / Oren Ambarchi jest już bardziej grupą niż projektem i rezultaty są doskonałe, wyraziste. Now While It's Still Warm Let Us Pour in All the Mystery (Black Truffle Records) przynosi już nie improwizacje zajmujące stronę winyla, co raczej kompozycje (choć ciągle wyimprowizowane) nieprzekraczające kilkunastu minut, w których jest i medytacyjne wyciszenie (na otwarcie przejmujący śpiew Haino wkrada się na dron grany na kieliszkach z pomocą Charlemagne Palestine’a, później głos przeplata się z melodiami fletu), i doskonały groove sekcji, i gitarowa pirotechnika Haino. Haino / O'Rourke / Ambarchi nagrywają swoje płyty na dorocznych koncertach w Tokio, jeśli w 2014 roku zagraliby gdzieś bardziej w zasięgu, bez wątpienia byłoby to dla mnie wydarzenie sezonu.
Wracając do piosenek – rozczarowaniem niestety okazała się druga płyta niemieckiej grupy PTTRNS, której debiut był błyskotliwym połączeniem afro-beatu, post-punku o zabarwieniu funkowym i popowej chwytliwości. Na Body Pressure grupa z Kolonii przestawiła się na elektroniczny puls i automat perkusyjny, rozcieńczyła brzmienie syntezatorami i niestety straciła dużo uroku. W rockowym instrumentarium PTTRNS mieli własne, charakterystyczne oblicze i potrafili w formacie tego instrumentarium zrobić coś świeżego, w elektronicznym są przeciętni, stali się jednymi z wielu. Powiązana personalnie z PTTRNS grupa Urban Homes na płycie Centres poszła nawet bliżej disco, równocześnie eksplorując dłuższe formy niż skoncentrowani na piosenkach i wokalach PTRRNS. Choć mają parę momentów i ponoć PTTRNS nadal są świetni na żywo, to jednak obie płyty są smutnym przypomnieniem, że przerzucić się z gitar na gałki i przyciski nie jest tak prosto (co niestety pokazały też koncerty Barn Owl).
Na koniec – guilty pleasure roku, czyli rozbudowana reedycja płyty i koncertowa reaktywacja The Postal Service. Nie słuchałem Give Up od lat i przy pierwszym odświeżeniu materiał trącił myszką, zwłaszcza w warstwie elektronicznej. Ale chwytliwość melodii, bezpretensjonalny urok pisanych w pierwszej osobie tekstów i figur retorycznych Gibbarda, oraz rewelacyjny koncert na Primaverze (na żywo elektronika została nieco odświeżona, a wokalny performans był doskonały) wzięły górę i Give Up ponownie stało się tą idealną niezobowiązującą płytą. Oczywiście jest ona fundamentem płaczliwego indie i innej mdłej muzyki robionej przez chłopców sikających na siedząco, ale to i tak świetny album, o doskonale skomponowanych ze sobą melodiach, brzmieniach i barwach – umieszczone na bonusowym dysku kowery TPS w wykonaniu The Shins i Iron and Wine unaoczniają, że w rękach innych te piosenki są zupełnie przeciętne, ich siła wynika z tej właśnie realizacji. Bonusowy dysk, zbierający pochodzące z singli i składanek piosenki spoza płyty, remiksy oraz kowery Lennona, Phila Collinsa i Flaming Lips, niewiele zresztą do dorobku zespołu wnosi, nawet go rozcieńcza. Give Up to kapitalne uchwycenie momentu, w którym amerykańskie indie zapragnęło własnej wersji Pet Shop Boys, dostało ją w pełnej krasie i sukcesem komercyjnym, po czym stopniowo pogrążało się w coraz większym pitoleniu, a sam Gibbard w stadionowej żenadzie Death Cab for Cuttie. To jednorazowy strzał, którego się nie da powtórzyć, druga płyta byłaby niepotrzebna i popieram decyzję zespołu, żeby po letniej trasie ogłosić, że są „closed for business”.
Marc!n Ratyński:
Rok 2013 to bez wątpienia (nadal) czas powrotów, reaktywacji, a co za tym idzie również i wspomnień. Chcąc jakoś uporządkować czasoprzestrzeń przyjąłem założenie, iż przerwa między ostatnimi studyjnymi wydawnictwami musi wynosić minimum dekadę, aby o danym wykonawcy wspomnieć w tym podsumowaniu. O powodach i przyczynach tych powrotów nie ma co rozprawiać. Czy stoi za tym chęć szybkiego zarobku, przeżycia powtórnie scenicznej przygody, czy twórczy przypływ pomysłów godnych zarejestrowania i wydania (tu każdy może ocenić po efekcie końcowym)? Może okazać się, że są to powroty jednorazowe i nie usłyszymy już studyjnych kontynuacji. Dla innych może to być odbicie się od dna zapomnienia albo ugruntowanie już i tak kultowego statusu. Zatem słuchamy nowości, ale i wracamy z sentymentem do starych dokonań Black Sabbath, Carcass, Broken Hope, Gorguts, Mercyless, Convulse, Sirrah.
Najbardziej wyczekiwany powrót na muzyczną scenę to oczywiście (prawie) klasyczny skład Black Sabbath. Panowie Osbourne, Iommi i Butler zarejestrowali wreszcie 13, album, o którym przebąkiwało się już od kilku lat, ale jakoś zawsze coś stawało muzykom na przeszkodzie, aby projekt wreszcie doprowadzić do finiszu. Jaki jest zatem ten materiał? Otóż do bólu klasyczny, bardzo zachowawczy, ale to w końcu Sabbath w swoim stylu, pięknie ozdobiony gitarowymi riffami Iommiego, antyśpiewem Osbourne'a, gniotącym jaja dźwiękiem basu Butlera. Z pomocą Brada Wilka (perkusja) powstał album, który odkrywa się wielokrotnie, stylowy, dostojny, pełen doomrockowego feelingu.
Za Surgical Steel odpowiedzialni są Anglicy z Carcass. W PopUp pisałem już o tej płycie, ale do działki powrotów łapią się bez dwóch zdań. To chyba najczęściej słuchany przeze mnie album minionego roku. Uwielbiam ten gitarowy groove, precyzyjne cięcia, wyważoną produkcję. Natomiast kolekcjonerów tradycyjnych nośników może przyprawić o ból głowy (i pusty portfel) mnogość wersji, w jakich ta płyta się ukazała. Może się powtórzę... Kolana!
Amerykański Broken Hope, zasilony przez nowego gardłowego o swojsko brzmiącym nazwisku, zaproponował we wrześniu swój najnowszy ochłap brutalnego death metalu. Po pięciu albumach nagranych w latach 90. przyszła pora na reaktywację. Ponownie z okładki spogląda maszkaron Wesa Benscotera, a z płyty dobiegają rzeźnickie wokale Damiana Leskiego. Omen Of Disease to album oparty na jankeskim death metalu, z precyzją blastów i grobowymi zwolnieniami. W swojej dość wąskiej stylistyce bez wątpienia mocny kandydat do podium.
Progres, jaki obecny jest od zawsze w twórczości Luca Lemaya i jego Gorguts, zasługuje bez wątpienia na osobny akapit. Takie albumy jak Colored Sands to perły. Dwanaście lat dzieli ten album od poprzedniego, równie mocnego From Wisdom To Hate. Lemay dobrał do składu świeżą krew w postaci trzech niezwykle utalentowanych muzyków, z których każdy może się już pochwalić bogatym CV. Colored Sands intryguje specyficzną produkcją, gdzie wszystko oparte jest na progresywnej odmianie death metalu, a każdy element tej układanki błyszczy, wymuskany i dopieszczony. Z drugiej strony to album mocno zakorzeniony w brzmieniu Voivod, pełen przestrzeni, instrumentalnych smaczków i nieprzewidywalnej struktury.
Trójkolorowi z Miluzy niespodziewanie uderzyli jesienią piątym albumem Unholy Black Splendor. To mocny powrót Mercyless do czasów, gdy na swoich dwóch pierwszych płytach (1992-93) grali siarczysty death metal, inspirowany tuzami gatunku. Po przygodach z lżejszymi brzmieniami (płyty z lat 1996 i 2000) dostajemy produkcję pełną nawiązań do twórczości Francuzów sprzed dwóch dekad. Unholy Black Splendor jawi się jako świadomy powrót do albumów, które gdzieś tam w odmętach historii coś znaczą. Do death metalu, który może nie jest odkrywczy i postępowy, ale wciąż potrafiący docisnąć do ściany, zgnieść trzewia i podnieść ciśnienie.
Convulse współtworzył fińską scenę deathmetalową na początku lat 90. albumem World Without God (1991), by trzy lata później eksplorować już bardziej rockowe obszary na Reflections. Trzeci w dyskografii, Evil Prevails, to znowu piwniczny sound, surowy death metal prosto w twarz, w którym obecne są melodie jakby z najgłębszych czeluści piekła.
Na koniec akcent krajowy. Powrót Sirrah, choć na razie w postaci zaledwie cyfrowego singla i jednego koncertu na Castle Party, jest nie lada zaskoczeniem. „Thrill You” i „E.L.Lies” to kontynuacja stylu znanego z dwóch dotychczasowych albumów grupy, wydanych w połowie lat 90. W lekko przebudowanym składzie udało się formacji uzyskać wielowymiarowość kompozycji, pełną różnorodnymi wokalami i z dźwiękami nieodłącznej altówki. Na rok 2014 zapowiadany jest nowy materiał i pozostaje mieć nadzieję, że będzie udaną kontynuacją Thrill You.
[Piotr Lewandowski, Marc!n Ratyński]