Warszawski zespół Dabus dał się poznać parę miesięcy temu podczas koncertu w klubie Kosmos Kosmos. Wówczas, pod wpływem intrygującego występu, z gościnnym udziałem Jacka „Budynia” Szymkiewicza, kupiłem ich debiutancki album. Muszę przyznać, że przez długi czas płyta czekała u mnie w kolejce na odtworzenie, jednak mając w pamięci energetyczny koncert młodych, lecz świadomie i odważnie poszukujących własnego brzmienia muzyków, wiedziałem na pewno, że prędzej czy później zmierzę się z tym materiałem. Albumy debiutanckie, szczególnie w przypadku debiutantów tak młodych, niosą ze sobą duże ryzyko – przede wszystkim stanowią pierwszą wizytówkę zespołu, portret oblicza, które dopiero się klaruje, a już - w myśl artystów - zasługuje na utrwalenie. Z radością stwierdzam, że obcując z płytą Dabusa, mogłem się cieszyć zarówno pasją i energią typową dla młodego wieku, jak i dość dojrzałym, konsekwentnym pomysłem na granie.
Przede wszystkim główną siłą zespołu są chwytliwe, acz inteligentnie ewoluujące melodie, którymi obdarzona jest właściwie każda z ośmiu kompozycji. Utwory oparte zwykle na kilku interesujących pomysłach aranżacyjnych, zamknięte zostały przez Dabus w czytelnych, następujących po sobie sekwencjach. Silnik napędowy większości kawałków stanowi sekcja rytmiczna (notabene złożona z muzyków zespołu Magnificent Mutley). Zgrana i otwarta na niekonwencjonalne zagrywki współpraca na linii Aleksander Orłowski - Krzysztof Pożarowski, nadaje kompozycjom charakterystyczny puls i groove, czego najlepszym przykładem jest chociażby kawałek „Spacer”. Sprawna sekcja, to jedynie połowa sukcesu. Znakiem szczególnym zespołu jest połączenie oszczędnej gry saksofonu Miszy Mazurek, zwykle jedynie akcentującej melodie z subtelnie eksperymentalną gitarą Macieja Szwarca. Gitarzysta odpowiadając jednocześnie za syntezator, potrafi nadać kompozycjom psychodeliczny wymiar, krzesząc z sześciu strun bardzo różnorodne dźwięki, od delikatnych i marzycielskich po paranoicznie jazgotliwe. Te ostatnie przywołują niekiedy na myśl estetykę no wave, a słyszalne są szczególnie w dynamicznym kawałku „Lounge”. Utwory flirtujące z brzmieniem jazzowym przypominają fake-jazz, grany w pierwszych latach działalności przez grupę Lounge Lizards. Najciekawszą kompozycją w zestawie jest bez wątpienia ponad ośmiominutowy „Bit”, w którym elektroniczne intro przeradza się w punkową energię, ta z kolei ewoluuje w ciekawą improwizację. Album zdecydowanie najlepiej wypada w momentach kiedy młodzi muzycy puszczają wodze fantazji pozwalając sobie na brzmieniowe eksperymenty – dużym plusem jest oszczędna, ze smakiem dozowana elektronika, która zwykle stanowi przemyślaną, integralną część kompozycji. Płytę, dość przewrotnie, wieńczy utwór pod tytułem „Introdukcja” mieszający zapętloną, melancholijną partię gitary z radosnym motywem granym przez cały zespół.
Właśnie radość wspólnego grania, połączona z inteligentnymi, lecz nie przekombinowanymi rozwiązaniami kompozycyjnymi stanowi o sile debiutu Dabusa. Zespół według mnie teraz śmiało mógłby zapuścić się w rejony bardziej nieokiełznane i intuicyjne - takie jak prezentuje podczas koncertu. Solidny, bezpretensjonalny album, pokazujący potencjał, przejawiający się w otwartości na eksperymenty, młodzieńczej werwie, a przede wszystkim w charakterystycznym brzmieniu, wynikającym z umiejętnej żonglerki stylistycznej. Zdecydowanie warto posłuchać - podobne cechy dobrze rokują na przyszłość.
[Krzysztof Wójcik]