Ampacity to skład, powstały na kanwach trójmiejskiej stoner rockowej formacji Broken Betty. Najpierw, czysto okazjonalnie, mieli jedynie zagrać na festiwalu SpaceFest, ale wyszło im to na tyle dobrze, że postanowili zarejestrować cały album. Album, który przywraca mi wiarę w rocka psychodelicznego i progresywnego (czy – jak chce zespół – regresywnego). Ampacity w trzech kompozycjach (odpowiednio 13, 9 i 19 minut) w jednym worze łączą inspiracje Hawkind, The Mars Volta, Pink Floyd, Godspeed You! Black Emperor i Causa Sui. Ale to tylko dalekie tropy, wyczuwalne, ale w żadnym stopniu nie będące naśladownictwem. Kwintet umiejętnie rozkłada ciężar utworów, pomiędzy agresywne, ściśle zaaranżowane zagrania, a przestrzenne improwizacje. Otwierający album “Ultima Hombre” zmienia rytmikę kilkakrotnie, ani razu nie nużąc i nie popadając w patos czy banał, o który przy takim instrumentarium łatwo. To wielowątkowa kompozycja, zwarta w formie. Nic nie jest tutaj pomyślane na siłę – wszystko trzyma się kupy i jest bardzo przekonywujące. Ampacity przywracają wręcz wiarę w to, że gitarowe dokonania lat 70. i 80. można przedstawić w nowym świetle, ciekawej formule, która jeszcze zabrzmi aktualnie w drugiej dekadzie XXI wieku. Z drugiej strony na tym krążku panuje niesamowita energia, dozowana z umiarem, ale wykorzystująca wszystkie atuty zespołu: zamaszyste i agresywne riffy, swobodną improwizację na tle ram utworów, wielowarstwowość czy rozbudowaną narrację, trzymającą wszystko w ryzach. A wszystko to nagrane na setkę w studiu. Ampacity sięgają po niekoniecznie łatwe formy, ale wychodzą z nich obronną ręką. Encounter One jest wydawnictwem przemyślanym w każdym detalu, a nade wszystko konsekwentnym i spójnym. I co najważniejsze, świetnie się tego słucha. Trzeba poświęcić mu czas, a ten zwróci się z nawiązką.
[Jakub Knera]