Parę zdań o tej płycie, żeby zachować ejtisowy wątek obecny w moich recenzjach od zawsze.
To dobra płyta. Orchestral Manoeuvres in the Dark już przy poprzednim wydawnictwie History of Modern po wielu kiepskich latach nabrało wyraźnych rumieńców. A o English Electric warto wspomnieć chociażby dlatego, że wydaje się, że panowie McCluskey i Hymphreys traktują ten album jako ich finalne dzieło. I pewnie dlatego mamy przejazd stylistyczny przez wszystkie okresy ich działalności, od emocjonalnych i często eksperymentalnych początków, przez czasy ogólnoświatowych przebojów, od analogów, przez digital po zwykłe popowe instrumentarium. W pewnym sensie cytują różne rozwiązania aranżacyjne, techniczne i brzmieniowe, ale zawsze odbywa się to bez powtarzania się, z poczuciem humoru, powiedziałbym nawet, że to ich najdowcipniejsza płyta, najbardziej mrużą tutaj oko do słuchacza, co chyba najbardziej wychodzi w momentach kiedy słyszymy, że to dokładnie i tylko OMD. W paru miejscach nawiązują też do mojej ulubionej ich płyty Dazzle Ships, która w czasie swego powstania była ich najbardziej „awangardowym“ posunięciem, pamiętam że w latach 80tych chłonąłem ją jako skarbiec nieznanych mi wcześniej rozwiązań, ale na nowym albumie jeśli pojawiają się głosy z eteru, jest to raczej przestrzeń internetu, smartfonów i mówiących robotów z tableta, niż przechwycone audycje radiowe z dalekich krain zza żelaznej kurtyny.
Jasne, na nasze czasy to dość prosty elektro-pop, prostota kompozycji dla kogość niezaznajomionego z ich klasycznymi dokonaniami może być trudna do łatwego połknięcia, ale dla mnie i podejrzewam wielu fanów tamtej epoki to miód na uszy, nawet jeśli momentami może ta przyjemność zahaczać o prawdziwe „guilty pleasure“.
Mamy też kilka jak najbardziej współczesnych rozwiązań, ciekawe podskakujące kompresje i nieoczywiste rozwiązania w stereofonii, wszystko jest też absolutnie selektywne, z bardzo dobrym, ale nie przedobrzonym basem. Czasem słyszę też wykorzystanie dźwięków ipadowych i tym podobnych, co w dosyć rozkoszny dla ucha sposób rozciąga płytę od bazowego dla wczesnego OMD po-kraftwerkowo-post-punkowego brzmienia po dzisiejsze poważniejące zabawki.
Ciekawie wypadają też teledyski towarzyszące albumowi - wszystkie cytują jakieś konkretne popkulturowe wątki, próbują na różne sposoby zanalizować tytuł wydawnictwa, pobawić się połączeniami starego z nowym, oczywistego z pokręconym. Czasem wypada to być może lekko kanciasto, ale ja cieszę się, że duet mimo długoletniego stażu znowu próbuje ryzykować. Prawdopodobnie może to być po raz ostatni - no cóż, wolno i tak. Płyta na pewno nie bez powodu kończy się bardzo ładną kompozycją „Final Song“ i życzyłbym każdemu zespołowi z ponad 30 letnią historią tak chwalebnej końcówki.
A to, że u swego zarania nasze rodzime disco-polo od OMD via Papa Dance pożyczyło tak wiele, to już kompletnie inna, chociaż nie mniej zabawna historia…
And Future Will Be Silent.
[Wojciech Kucharczyk]