Trudno nie przypomnieć sobie inżyniera Mamonia, któremu „podobają się melodie, które już raz słyszał”, gdy festiwal w nazwie deklarujący „nowość” programowo zapatrzony jest w przeszłość i proponuje recykling estetyk i wykonawców. Paradoks jest tym większy, że muzyka elektroniczna, stanowiąca trzon line-upu Taurona, z jednej strony sama w sobie nie jest już niczym nowym, ale z drugiej, jest polem hiperszybkich zmian i nieustannego wykluwania się mikrogatunków, często i gęsto tanecznych. Program festiwalu wypełnili jednak w dużej mierze muzycy najlepsze lata mający już (dawno) za sobą – Amon Tobin z swoim najsłabszym projektem Two Fingers, Venetian Snares, Squarepusher. Piętnaście, dziesięć, czy nawet pięć lat temu byli to wykonawcy nowatorscy i dla mnie samego ważni. Teraz zderzenie ich aktualnej formy i materiału z przekazem i wspomnieniami koncertów sprzed lat było czasem rozczarowujące, a czasem niewarte oczekiwania do późnych godzin nocnych / wczesnych porannych. Nieco inny charakter miał powrót LFO, będący raczej reaktywacją projektu Marka Bella niż kolejną festiwalową objazdówką. Jego set miał co prawda retrospektywny, ale na szczęście dość wyrazisty charakter, szkoda tylko, że instrumentarium ograniczyło się do laptopa, przekształcając występ w swoisty mixtape. W piątek, kiedy większość koncertów miała charakter setów zlewających się w kilkugodzinny strumień rytmicznych struktur o podobnym tempie, można było odnieść wrażenie, że dawne poszukiwania i różnice między muzykami roztopiły się i zlały we wspólny pragmatyzm, czy wręcz oportunizm weekendowej wiksy.
Sobotni program, bardziej różnorodny pod kątem instrumentarium, też niestety stał pod znakiem bezlitośnie upływającego czasu. Jamie Lidell, od dwóch płyt już wyprany z pomysłów, zachował sporo dawnej charyzmy i nawet przypomniał, jak ciekawe rzeczy potrafił robić z głosem zanim było go stać na regularny zespół. Teraz, będąc jednym ze sprawniejszych post-prince’owych stylistów, wraz z dwoma muzykami dał solidny koncert, łączący melodie dla głowy i rytmy dla ciała w sposób, jaki sobotni wieczór wymaga. Do ekscytacji i świeżości jego solowych koncertów (circa 2005) albo z pierwszym większym zespołem (circa 2008), było jednak daleko. Brandt Brauer Frick Ensemble potknęli się na trochę wcześniejszym etapie kariery – gdy obiecujące początki własnego języka należało przekuć w wypowiedź bardziej dojrzałą. Ich oszczędne akustyczne techno sprzed paru lat miało spory potencjał i bardzo dobrze eksponowało charakter i umiejętności muzyków. Teraz, przy włączeniu do zespołu harfy, dwóch instrumentów smyczkowych, dwóch dętych, dodatkowych perkusjonaliów a nawet głosu, grupa nie potrafi stworzyć materiału, który te elementy by wykorzystywał. Ich nudny koncert raził pustką kompozycyjną i banałem aranżacji. Niemiecką rzetelność zaprezentował za to Moderat. Trio dało porządnie zagrany i zaśpiewany, dobrze brzmiący występ, choć mnie ich muzyka szczególnie nie porusza i ten występ tego nie zmienił.
O kompromitację, choć bynajmniej nie z winy muzyków, otarł się koncert Omara Souleymana. Trudno sobie wyobrazić, że występ na dwa instrumenty klawiszowe i głos można położyć od strony technicznej, ale tak się właśnie stało – na scenie nie było słychać praktycznie nic poza basem, zaś z przodów basu długo nie było, a gdy się pojawił, to wraz z nieznośnymi trzaskami kabli. Kilkukrotnie przerywany koncert udało się dokończyć, ale mimo licznej i entuzjastycznie nastawionej publiki o faktycznym rozgrzaniu bardzo chłodnej nocy nie było mowy. Pojawiło się parę starych hitów i nowy utwór „Wenu Wenu”, przy którym stało się jasne, że ani Four Teta w roli producenta, ani większej westernizacji Souleyman i jego korg maestro Rizan Sa’id nie potrzebują. Wystarczy, żeby robili swoje. O coś takiego stara się Holly Herndon, choć jej mariaże przetwarzania głosu i laptopowego odgrywania elektroniki ciągle są w stanie larwalnym. Życzyłbym pannie Herndon przyjrzenia się doświadczeniom Mai Ratkje i oderwania od ekranu. Jednym z bardziej nieopierzonych składów było trio London Grammar z melancholijną muzyką podążającą szlakiem przetartym ostatnio na nowo przez The XX. Czytelne, oparte na emocjach, warsztatowo opanowane granie plus zgrabna wokalistka – znając polskie realia, zespół jeszcze pojawi się na tych wszystkich before’ach, afterach, free formach czy innych ołpenerach. Sympatyczną ilustrację soboty na scenie showcase’owej zapewniali reprezentanci wytwórni Numbers, zwłaszcza grający z winyli Deadboy i śpiewający Redinho. Na Hiszpanów z ZA!, grających chyba najbardziej nieelektroniczną muzykę całego festiwalu, ale dopiero na sam jego koniec o 4 rano, niestety nie udało mi się dotrwać.
Główną atrakcją festiwalu okazała się więc muzyka polska, a zwłaszcza bezprecedensowy showcase Mik Musik. Począwszy od retrospektywnego miksu Czarnego Latawca na start, mikowe projekty i wizualizacje duetu Pussykrew szczelnie wypełniły całą noc na jedynej otwartej scenie w Dolinie Trzech Stawów. Wydarzeniem była koncertowa premiera RSS Boys, schowanych za swoistymi słowiańskimi burkami. Pierwszy i ostatni kwadrans koncertu był bardzo dobry, hipnotyzujący wibrującym techno i etniczną ornamentyką środkowego i górnego pasma. W środku koncertu napięcie jednak trochę spadło, przytłoczone twardym elementem rytmicznym i dominującym w brzmieniu basem. Akustyk wtedy w ogóle opuścił stanowisko pracy, nie dostrzegając, że potrzebne są interwencje. Doskonały koncert dał Wilhelm Bras, pogrążony w ciemnościach i prowadzący słuchaczy przez labirynty swojego modularnego laboratorium – od odwołań do wczesnych radiowych eksperymentów po analogowe techno. Oryginalne brzmienie, w którym element planowy łączył się z immanentną nieprzewidywalnością maszyny, a dźwięki wyjściowe syntezatora przeplatały z pośrednimi odgłosami jego pracy, było doskonałym nośnikiem muzyki, w której forma i treść są jednym i tym samym. Świetny koncert dał też Kucharczyk. Występ był, podobnie jak jeszcze kilka miesięcy temu, oparty o perkusjonalia, ale tym razem wyraźniej ciągnący w stronę Afryki i lepiej komponujący perkusyjną ekstrawagancję z otaczającymi je fakturami. Chwilę później perkusyjno-performatywne spojrzenie na repetycje kontynuowali Iron Noir – duet Kucharczyka i Łukasza Dziedzica tym razem przerodził się w kwartet z Joanną Bronisławską i Natalią Zamilską, wnoszący w elektroniczny pejzaż ducha Mołr Drammaz. Wśród laptopowców najlepiej wypadł Tsar Poloz. Jego set był na pierwszy rzut oka od Sasa do lasa – tu electro, tu jakieś kwaśne wycieczki, tam ragga’owe wokale, ale w tym szaleństwie była metoda i z czasem set złożył się na nieprawdopodobną, ale spójną i wciągającą eskapadę. Mieszane uczucia pozostawił 8rolek, który czasem był dość agresywny w swym minimalizmie, czasem wpadał w pewną przesadę naspeedowanych syntezatorowych dramaturgii. Końcówka mnie zmęczyła, choć może była to kwestia lokalnego przesytu. Lugozi, jedyny tego dnia reprezentant Mik operujący piosenką, jest na żywo tak dobry jak intensywny jest jego wokalny performans. I przyznam, że widziałem w jego wydaniu bardziej intensywne, tym razem czuć było pewną nerwowość, pewnie wynikającą z sytuacji. Moim zdaniem niepotrzebne było też prezentowanie remiksów, w których muzyk miał niewiele do roboty na scenie – spokojnie można było je zostawić na djskie dogorywanie nocy. Niestety nie udało mi się zobaczyć zamykającego showcase występu CO. Co nie zmienia faktu, że showcase okazał się świetnym pomysłem i pokazał, że reaktywacja labelu była ze wszechmiar słuszna, zwłaszcza teraz, kiedy muzyka elektroniczna (zwłaszcza w takim kształcie jak na festiwalu) w mniejszym stopniu niż dekadę temu kojarzy się z eksperymentem. Być może całościowy odbiór byłby trochę łatwiejszy, gdyby w środku programu pojawił się jeden koncert nierytmiczny, dający chwilę oddechu. Z drugiej strony, trzeba przyznać, że cały wieczór z Mik konsekwentnie spędziło niewiele osób, choć w tej rotacji zdarzały się momenty porządnej frekwencji.
Z Polski pochodziło też dwóch najlepszych tekściarzy festiwalu. Duet Niwea zagrał na otwarcie soboty, co prawda w namiocie, ale jednak bez zdecydowanej gry wizualnym kontrastem światła i mroku. Zespół zaprezentował sporo nowego materiału, który przeplatany starszymi rzeczami odgrywał rolę bardziej refleksyjnego składnika koncertu, choć starych hitów nie było. Dobrze znowu widzieć ich na scenie i przypomnieć sobie, jak oryginalna i kompletna jest propozycja zespołu. Duet UL/KR zamknął dla mnie festiwal, niestety w koszmarnych warunkach, zagłuszany łupanką z namiotu Red Bulla. Szkoda tego gwałtu na finezji i dynamice ich występu, zwłaszcza, że był to mimo wszystko koncert bardzo dobry, dobrze brzmiący, skupiony i bardziej mroczny niż chociażby ich niedawny występ na OFFie, który zresztą odbył się mniej więcej tam, gdzie teraz stał ów nieszczęsny namiot Red Bulla.
A propos OFFa, nasuwają się pytania jak Nowa Muzyka radzi sobie z aranżacją przestrzeni Doliny Trzech Stawów, jednak ciężko te imprezy porównywać – w ten weekend (zwłaszcza w piątek) było tam bowiem dużo mniej ludzi niż trzy tygodnie temu. Wymowne, że główna scena zlokalizowana była w namiocie, a koncert Moderat był chyba jedynym, na którym było w nim w miarę tłoczno. Nie było więc kolejek przy barach ani punktach gastronomicznych, w których uwagę zwracały też niższe ceny niż na OFFie, a przede wszystkim możliwość poruszania się z piwem po całym festiwalu. Czyli jak widać można. O ile jednak od strony komfortu odbioru muzyki i pobytu na terenie festiwalu Nowa Muzyka wypadła dobrze (choć nie wiadomo, jak byłoby przy większej frekwencji), to od strony programowo-artystycznej nie był to festiwal udany. Gdyby nie polska reprezentacja, można by wręcz mówić o nudzie. Skoro w krajowym programie festiwal potrafi podjąć tak odważną i trafną decyzję jak showcase Mik, to w programie zagranicznym też mógłby wyjść poza ramy recyclingu katalogów Warp, okolic Ninja Tune czy K7 na rzecz muzyki nowej, czy chociażby świeżej.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]