polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

OFF Festival 2013
Katowice | 01-04.08.13

Pierwsze dwa lata OFF Festivalu w Katowicach stały pod znakiem poszerzania programowego spektrum, po czym ubiegłoroczna edycja na papierze okazała się ciekawsza niż w praktyce. W tym roku festiwal skonsolidował się na swoich wyjściowych, około-rockowych pozycjach – zrezygnowano z zagranicznego hip-hopu, muzyki afrykańskiej, z wyjątkiem jednego koncertu wycofano się z jazzu, a w muzyce z gitarami, w jeszcze większym stopniu i z paroma chlubnymi wyjątkami, wyeksponowano piosenki. Wprowadzono najbardziej dotychczas mainstreamową gwiazdę w postaci Corgana et cohortes. Z drugiej strony, znacząco poprawił się program polskiej muzyki, który w tym roku był może i najlepszy w historii, lepsze było nagłośnienie w obu namiotach, a rozłożenie koncertów w przestrzeni i czasie pozwalało na dość zróżnicowane, ale nie obciążające nadmiernie doświadczenie. OFF nie jest festiwalem wyznaczającym trendy, na co chyba trochę na wyrost liczyłem dwa trzy / lata temu, i w najbliższej przyszłości nie ma co raczej na to liczyć. Raczej należy na niego spojrzeć jako na weekend pełen tzw. alternatywnej rozrywki z niebanalnymi momentami i w takim ujęciu tegoroczny festiwal sprawdził się całkiem dobrze.

W przeszłości relacje zawsze zaczynaliśmy od muzyki zagranicznej, ale tym razem pierwszeństwo damy muzyce polskiej, choćby dlatego, że koncert, jaki dał Zbigniew Wodecki z najbardziej dotychczas rozbudowanym wcieleniem Mitch & Mitch był i wydarzeniem festiwalu, i wymownym świadectwem, w czym tkwi teraz siła polskiej muzyki. Debiut Wodeckiego sprzed 37 lat, ekstrawagancki (choć niewywrotowy), w rękach Mitchów nabrał intensywnych barw – stylowych, hołdujących przeszłości, ale wychodzących poza sentymentalizm retromanii. To był pop najwyższej próby – błyskotliwa melodycznie, wypełniona pomysłami muzyka, podana przewrotnie i z autentyczną fascynacją zarazem. Sam Wodecki pokazał, dlaczego w obszarze rodzimej muzyki popularnej trudno dziś retromanii uniknąć – mało w niej autentycznych muzyków, śpiewających tak dobrze, tak pewnie, a zarazem sięgających na poważnie po instrumenty. Mitchowa superokiestra ucieleśniała zaś najlepsze cechy tego projektu – piękno pełne dziwaczności. Chapeau bas. Kolejne dwa polskie koncerty wieczorne, które zagrali Skalpel i Super Girl & Romantic Boys, także żywiły się powrotem do przeszłości, jednak z mniej intrygującymi efektami. Skalpel, onegdaj grający głównie dj sety, a nie live acty oparte na autorskim materiale, swój tribute dla polish jazz poszerzyli wykonawczo o pół-improwizowane partie Pianohooligana na elektrycznych klawiszach i Jana Młynarskiego na perkusji. Jednak nie wystarczyło to do zmazania wrażenia, że dziesięć lat po ich płytach i Shades of Blue Madliba taka estetyka oferuje niewiele ponad odprężający czilałt. Gestem przełamującym konwencję był remiks Pendereckiego, który jednak w wersji krótszej niż prezentowana wcześniej wydał się chaotyczny, a następujący po nim remiks (lub remiksowe nawiązanie do) Lutosławskiego był już przesadą, zaczadzającą koncert „rocznikową” atmosferą ministerialnych zamówień. Był to jeden z tych koncertów, na których „starzy fani” przypominają sobie „młodość”, a „młodzi” nadrabiają zaległości powstałe nie z ich winy. I niewiele więcej. Sentymentem stał także koncert Super Girl & Romantic Boys, którzy po wybuchowym początku przez dłuższą chwilę wydawali się skrępowani stresem, by znów błysnąć w końcówce, na którą pragmatycznie zostawili największy hit. Choć z pewnym wzruszeniem przypomniałem sobie przeboje z anteny dawnej Radiostacji, to zespołowi raczej nie uda się nadrobić utraconych lat. Urok ich muzyki – romantyzm wpleciony w nieromantyczną siermiężność polskiego kapitalizmu epoki przedcyfrowej – jest czystą tęsknotą za przeszłością, która już trąci myszką. To trochę pechowy zespół – zaproponował kiedyś retro na dekadę wówczas niemodną i odrzucaną, a gdy moda na nią powróciła czy wręcz już przeminęła, ich dialog z nią wydaje się sam w sobie retro. Generalnie jednak mam nadzieję, że za tymi trzema wieczornymi koncertami w przyszłym roku pójdą wieczorne koncerty polskich zespołów także w namiotach.

Pozostałe polskie zespoły grały za dnia, co jest uporczywą offową przypadłością, zwłaszcza jeśli festiwal otwiera Fuka Lata – grupa, której główną ofertą dla słuchacza jest miękkie lądowanie w arpeggiach i księżycowych wokalach. Tym razem duet zagrał nieco prężniej, tak jakby dla rozruszania publiczności przed trzydniowym festem. Miarą umiejętności jest jednak czasem zdolność poradzenia sobie w niesprzyjających okolicznościach i to im się udało. Podobnie jak zespołowi Gówno, który grając na głównej scenie najpierw pod deszczyk, a potem pod słońce, zagrał wręcz spektakularnie – zabrzmiał potężnie i soczyście, a komunikatywność jego świetnych tekstów płynących z dużej sceny była jeszcze większa niż zazwyczaj. Na gitarowym polu wyróżniła się też Trupa Trupa, finezyjna w operowaniu rockowym formatem, w inteligentnie ułożonym, a przy tym spontanicznym koncercie wprowadzającym dyskretny mrok i poetykę nawet w popołudniowym słońcu. Świetnie wypadł też Hokei, przeplatający różnorodne wątki post- i math-rocka lat 90. z nowoczesną ekspresją, napędzaną przez napięcie między strukturami Piotra Bukowskiego i dezynwolturą pozostałych trzech członków zespołu (choć przez spłaszczenie brzmienia występ nie dorównał rewelacyjnemu koncertowi w Warszawie dwa dni wcześniej). Solowy występ Kuby Ziołka jako Stara Rzeka udał się natomiast w połowie – pierwszy kwadrans okazał się swoistą rozgrzewką, drugi przyniósł treść. Dłuższy slot i późniejsza pora pewnie by pomogły zespoleniu tej muzyki. Ciekawy, ale pozostawiający pewien niedosyt był koncert trójmiejskiego Ampacity. Ich hawkwindowe odloty ciekawiły rozplanowaniem i rozłożeniem akcentów, ale całość ciągnęły praktycznie tylko gitary, za którymi pozostałe instrumenty podążały, a chwilami wręcz się wlokły. Byłoby dużo ciekawiej, gdyby zwroty akcji i wyraziste komunikaty serwowali wszyscy członkowie zespołu. Furia, najbardziej metalowy akcent festiwalu, pozostawiła pewien niedosyt przez wyeksponowany pierwiastek rockowy. Może zabrakło brutalności, może zabrakło atmosferyczności, na pewno zabrakło mocy i zaskoczenia.

Zostawmy gitary. Na Offie potwierdziło się, że koncertowym pewniakiem, który równocześnie unika powtarzania się, jest Piotr Kurek. Syntezatorowe frazy, rozwijane od minimalistycznych, pojedynczych brzmień do gęstniejących, hipnotyzujących warstw to jedno, selektywne brzmienie ukazujące wielowymiarowość kompozycji drugie, a wciągający performatywny wymiar występu – trzecie. Była to frapująca wypowiedź artysty, który z powodzeniem znajduje oryginalny język. Na etapie poszukiwania znajdują się natomiast ponownie Drekoty – zarówno brzmieniowa, jak i kompozycyjna formuła materiału z Persentyny odzwierciedlała ekspresję trzech pań tworzących zespół. Przy nieobecności Zosz Chabiery neurotyczna dwuznaczność została utracona na rzecz piosenkowej prostolijności. Nowa wokalistka Natalia Pikuła śpiewa nieźle, ale trochę niedojrzale i jednak zespół ma teraz jedną instrumentalistkę mniej. Potencjał ciągle jest duży, ale może powinien go wspomóc dodatkowy muzyk, a może nowy materiał? Mieszane uczucia pozostawił koncert UL/KR. Z jednej strony były wycieczki w stronę wielowymiarowego techno i płynne lawirowanie między utworami. Z drugiej, napięcie między wokalnym romantyzmem a mroczną elektroniką znikło na rzecz słodkiej materii, pulsującej w stronę landrynkowości i roztapiającej się w zbyt wolnych tempach. Ale może to przez ten upał.

Pecha miały dwa warszawskie zespoły grające dość dyskretną muzykę, zagłuszoną przez gitarowe próby z sąsiednich scen. W sobotę spotkało to Frozen Bird, którzy parę razy niebezpiecznie flirtowali z muzyką world, ale na szczęście przeważyły utwory, w których szeroki wachlarz brzmień został pomysłowo zaprezentowany – partie klawiszy, delikatna gra na kalimbie w połączeniu z tubą i skrzypcami brzmiały magicznie, delikatnie i frapująco. Babadag w swoich europejsko-karaibskich, słowiańsko-amerykańskich kontrastach również zmagał się z rykiem z sąsiedniej sceny, chwilami niemal zupełnie przykrywającym ich dyskretną muzykę. A szkoda, bo dzięki doskonałym wokalnym architekturom i instrumentalnej finezji koncert miał piękne momenty.

W przypadku zagranicznej części programu, tradycją Offa jest przewaga atrakcyjności scen w namiotach nad tymi otwartymi. Tym razem, choć na Eksperymentalnej faktycznego eksperymentu było jak na lekarstwo, ponownie wydarzyło się tam kilka najmocniejszych momentów festiwalu. Rewelacyjnie zagrał duet Buke and Gase, który deerhoofową precyzję wykonawczą połączył z kompozycyjną wrażliwością, a ich własnoręcznie zbudowane instrumenty strunowe i perkusyjne były wspaniałym przykładem pomysłowości napędzającej muzyczną kreację. Był to najlepszy ich koncert jaki dotychczas widziałem i jeden z najlepszych na festiwalu. Ciekawie wypadł Guardian Alien, którzy jednak zagrali w okazjonalnym składzie i przez to inaczej niż normalnie i na płytach. Z czwórki członków zespołu przyjechać do Polski mogła tylko trójka, którą uzupełniło dwóch muzyków z Francji. W rezultacie koncert oparty był o szaleńcze polirytmie Grega Fox i wokalizy Alex Drewchin, wokół których lewitowały plamy, drony i miniriffy. Było to ciekawe, zmierzające ku ekstatyczności doświadczenie, choć trochę szkoda, że grając po raz pierwszy w Polsce zespół nie pokazał swojego bazowego brzmienia i struktur. Najwięcej dronu usłyszeliśmy na koncercie KTL, dla których jest to główny środek artystyczny. Panowie Rehberg i O’Malley sprawiali wrażenie złapanych w drodze na wakacje, ale zagrali porządnie i choć przebieg koncertu, dozowanie akcentów były dość standardowe, to wyrazistość brzmienia i świetnie skonstruowany finał z quasi-rytmicznymi smaganiami zrobiły duże wrażenie. Co do zasady, na Scenie Eksperymentalnej powinni zagrać też Fire!, ale ponieważ niedzielę na tej scenie zdominowali bynajmniej nie eksperymentalni piosenkarze, Fire! zagrali w namiocie trójkowym, dając jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Choć twarzą zespołu jest Mats Gustafsson, to jego sednem jest sekcja rytmiczna Berthling / Werliin, łącząca post punkowy groove z free jazzową elastycznością. Niezależnie od wcielenia grupy, ich kontekstualizacje ryków Gustafssona są kluczowe i tak też było tym razem. Bas Berthlinga był wyjątkowo mocno przesterowany, tworząc masywny trzon muzyki, w której harmoniczne ekscesy Gustafssona były niespodziewanie najciekawsze wtedy, gdy obsługiwał on elektronikę, a nie saksofon. Choć i wówczas, gdy trio grało przesterowany free jazz, robiło olbrzymie wrażenie.

Doskonały był koncert Zeni Geva, od pewnego czasu duetu KK Null / Tatsuya Yoshida, który gra piekielnie intensywną i precyzyjną muzykę z samurajskim stoicyzmem, tak jakby od niechcenia. Można się zżymać, czy z dawną Zeni Gevą ma to coś wspólnego, ale nie chodzi o skład, tylko o podejście – aktualnie jest to duet gitara + perkusja tak szczelnie wypełniający przestrzeń, że kolejny instrument chyba by się w niej nie zmieścił. Niewiarygodne podziały i szokujące perkusyjne tempa ciągnęły też koncert Brutal Truth, którzy wystąpili na Scenie Leśnej, dając najlepszy „ekstremalny” występ na otwartych scenach Offa od czasu Meshuggah. Co prawda BT nie zabrzmieli tak, jak powinni, zdecydowanie brakowało basu, ale i tak byli precyzyjni i wściekli zarazem. Szkoda, że OFF nie był zainteresowany ich współpracą z Robertem Piotrowiczem, byłoby jeszcze ciekawiej. Klasę starej gwardii udowodnili też Girls Against Boys. Wyjątkowo Nowojorczycy wystąpili bez Eli'ego Janneya, którego na drugim basie i klawiszach zastąpił John Schmersal. Lider Enon (a wcześniej też kapitalnego Brainiac) wypadł znakomicie i brak Janneya nie był wyczuwalny. GvsB podzielili się z publicznością tym, co mają najlepsze. Dominowały oczywiście kawałki z Venus Luxure No.1 Baby, ale nie zabrakło też m.in. „Kill the Sexplayer” z Cruise Yourself czy „Super Fire” otwierającego House of GvsB. Firmowe dwa basy, moc, precyzja i sceniczna elegancja – pozostaje tylko powtórzyć już wyświechtane utyskiwanie na fakt, że współcześni epigoni kapel z lat 90-tych nie gwarantują zwykle nawet połowy jakości prezentowanej przez zespoły pokroju GvsB. Wygląda na to, że nowojorski kwartet przeżywa drugą młodość. A propos, na koncerty popularnych naśladowców – Cloud Nothings, Metz, Japandroids – autentycznie szkoda było czasu, który jednak udało się znaleźć na Dope Body. Co prawda ich nieograniczona koncertowa energia rozkręci chyba każdą festiwalową publikę nawet w temperaturze ponad 30 stopni, ale niestety ich muzyka to tyle co porcja przeciętnego noise-rockowego hałasu. Nic ponadto. Dużym rozczarowaniem było Uncle Acid & The Deadbeats. Słabo nagłośnione gitary zupełnie pozbawiły głównego atutu grupę z Cambridge – kto spodziewał się natężenia rodem ze świata Kyuss, musiał wyjść mocno zawiedziony. Nieszczególnie wypadł też The Soft Moon. W ubiegłym roku widziałem ich jako kwartet z syntezatorami, wtedy balans między gitarowymi hałasikami a ejtisową aurą był ciekawy. Teraz, w trio, ten drugi aspekt wprowadzał przede wszystkim perkusista imitujący automat perkusyjny, przez co całość okazała się pełna dziur i nużąca. Fucked Up poszli już w zupełny happening, który zresztą wykorzystanie bezprzewodowego mikrofonu i entuzjastycznie reagująca publiczność mocno nakręciły. Znaczenie muzyki w ich występach jest już niewielkie, ma ona przede wszystkim napędzać performans Damiana Abrahama, więc fakt, że hard-core’u pozostało w niej mniej niż gitarowego popu, ma marginalne znaczenie. Na koncercie klubowym przegięcie w stronę happeningu by mi przeszkadzało, na festiwalu pełniło funkcję urozmaicenia i sprawdziło się świetnie.

Zupełnym humbugiem okazało się Goat, którzy są solidnym gitarowym zespołem, epatującym chwytliwymi melodiami schowanymi pod pozornie ekscentrycznym, afrykańsko-wschodnim płaszczykiem. To, co jednak z płyty wydawało się podejrzane, na żywo okazało się nieznośną cepeliadą, istnym folklorem słupsko-podhalańskim, w którym na dodatek elementy niezachodnie zagrane są siermiężnie. Choć przydarzyło się parę ciekawych momentów, to en masse efekciarstwo i powierzchowność tego zespołu były niestrawne. Podobnie jak The Smashing Pumpkins, które widziane po raz n-ty na przestrzeni ostatnich 15 lat wzbudziło swoim „hiciarskim występem” politowanie i smutek. O nawiązaniu do oryginalnego TSP z lat 90-tych inaczej niż entourage’m nie mogło oczywiście być mowy, na co największy wpływ ma obecny skład oraz miałkie, najnowsze utwory. Zabrakło też zaangażowania, wyrazistego przekazu, mentalnej energii, czy nawet zwykłej artystycznej chęci „wejścia w koncert”. Był za to nadmierny egotyzm, nonszalancja i słaba setlista ocierająca się o brak instynktu samozachowawczego, bo jak inaczej nazwać gwałt na „Space Oddity” na samym początku występu. Do tego ten wystający brzuch zza krótkiej i zbyt ciasnej koszulki, który stał się już znakiem rozpoznawczym frontmana. Niezła, w kontekście wcześniejszych koncertów, forma wokalna to zdecydowanie za mało. Zestaw headlinerów generalnie był powrotem do przeszłości, jak zresztą na większości festiwali. My Bloody Valentine mają w tym powrocie wybitnie konsekwentny, ale zarazem jednostronny charakter. Wbrew zapowiedziom, koncert nie był szczególnie głośny, w ogóle bez porównania z tymi, które grali w roku 2009. Problem z tym zespołem jest jednak taki, że choć jego wkład we współczesną muzykę jest przemożny, chyba największy spośród artystów tegorocznego OFFa, to lekcję sprzed dwudziestu lat już każdy odrobił (co było widać nawet na Offie, w tak odmiennych sytuacjach jak koncerty Starej Rzeki, The Soft Moon i Fucked Up), a zespół tę lekcję powtarza jeden do jednego, jakby było zupełnie inaczej. Na dodatek nie zabrzmieli jak trzeba (wokal aż zbyt schowany, perkusja zbyt toporna), choć zaczynam mieć wrażenie, że „problemy z brzmieniem” są w przypadku tego zespołu eksponowane za każdym razem, gdy coś pójdzie nie tak. Pewien marazm i nawet potknięcia przy rozpoczynaniu utworów tym bardziej nie przekonały mnie do tego zespołu. Godspeed You! Black Emperor byli najmniej pasującym do głównej sceny headlinerem, a ich wycofany koncert miał nieszczególnie festiwalową setlistę – jeden utwór z ostatniej płyty, jeden hit, rzeczy niepublikowane. Ale kto chciał usłyszeć przeboje, mógł się wybrać do Poznania dwa lata temu i mi tegoroczny dobór programu się podobał. Odpowiada mi też programowa niezmienność ich brzmienia, manifestująca, że zdaniem zespołu sytuacja wokół przez osiem lat ich nieobecności nie uległa zmianie i kontekst muzyczny ma tu akurat najmniejsze znaczenie. Zabrzmieli dość masywnie, raczej smutno niż melancholijnie. Wbrew wrodzonemu patosowi, był to najmniej spektakularny z headlinerskich koncertów, ale najlepszy.

Nie ma letniego festiwalu bez piosenek i tych na tegorocznym Offie było spore natężenie. Najbardziej eksperymentalną wizję ukazał Daniel Higgs na before party w Hipnozie, który miał grać 30 minut, a grał ponad godzinę – jedną ascetyczną epopeję, spinaną co kwadrans quasi-refrenem i powtarzanym motywem melodycznym, a we wnętrzu wypełnianą improwizacją instrumentalną i słowną. Higgs zagrał nie na banjo, jak zazwyczaj, ale na sucho brzmiącym sześciostrunowcu, który nadawał dość szorstkiego charakteru jego wypowiedzi. Był to fascynujący występ. Po chwili Higgs wystąpił także ze szwedzką grupą The Skull Defekts, wznosząc jej motoryczną muzykę na wyższy poziom swoimi natchnionymi, gwałtownymi wypowiedziami. Drugim ascetą, choć znacznie bardziej przystępnym, był Sam Amidon, który tym razem wystąpił w towarzystwie drugiego muzyka wplatającego faktury w skromne frazy instrumentów strunowych Amidona. Jego świetny głos i wyczucie tradycyjnego muzycznego materiału przyciągnęły mnie w niedzielę na jedyny koncert na Scenie Eksperymentalnej, przeładowanej piosenkami z powodu „kurateli” The Walkmen. Warto było. Sami The Walkmen dali bardzo dobry koncert. Choć po czterech utworach można było przewidzieć, co wydarzy się dalej, to zespół grał z dużą werwą, sprawnie operując instrumentarium i udanie budując dramaturgię koncertu. Piosenki The Walkmen mają świetne melodie i to udało się dobrze przenieść na scenę, a charakteru dodawał im wokal Hamiltona Leithausera – bardzo wyrazisty, porywający i świetnie zgrywający się z muzyką kolegów z zespołu. Szwed Jens Lekman dał bardzo prosty i niezobowiązujący koncert. Sympatyczne piosenki były zagrane z przytupem, charakteryzowały się sporą dawką wesołkowatości. Można to interpretować na plus jako świetną formę koncertu i żywy kontakt z publicznością, ale także na minus jako granie dosyć płytkie i nie przynoszące nic więcej poza kilkoma prostymi piosenkami. Mieszane uczucia pozostawiła Julia Holter. Jej mocną stroną jest głos, krystaliczny także na żywo, oraz zmysł kompozycyjny, który jednak nie do końca idzie w parze z umiejętnością stworzenia koncertowych aranżacji na quasi-kameralne instrumentarium. Połowę koncertu stanowiły nowe utwory, lepiej opracowane w tym składzie niż starsze piosenki, co pozwala mieć nadzieję, że w przyszłości Holter nabierze koncertowej charyzmy, której teraz jej ewidentnie brakuje. W dniu otwarcia duże wrażenie zrobił folkowo – alt rapowy A Band of Buriers, którego apokaliptyczny występ pretenduje do tytułu najdziwniejszego i najbardziej ekscentrycznego występu festiwalu. Maniakalnie recytujący wierszem James P Honey, w tle subtelność żeńskiego chórku, do tego kontrastujący bęben, klimatyczne smyczki oraz gitara – całość pozwoliła wejść w Off z wysokiego C. Dobrą inaugurację miały podtrzymać ciekawie zapowiadające się występ bajkowego Labyrinth Ear oraz chill out’owy set Micachu. Niestety zorganizowanie ich koncertu w oknie Kato Baru okazało się totalną porażką, na co sami muzycy wpływu nie mieli. Tańczenie wśród sklepowych i barowych witryn w towarzystwie zupełnie przypadkowych przechodniów czy ciekawskich gapiów okazało się dość irytującym doświadczeniem. Tym bardziej szkoda dobrze prezentującego się synthpopowego Labyrinth Ear. Miłym zaskoczeniem okazał się koncert Glass Animals. Bardzo dobre brzmienie powstające z umiejętnie połączonych elementów elektroniki, triphopu, gitar oraz bardzo czystego na żywo wokalu plus nastrojowość bardziej w tym roku kameralnego namiotu Trójki okazały duży potencjał tkwiący w młodych Brytyjczykach. Natomiast do Autre Ne Veut zniechęcało ich zamiłowanie do karaoke.

W obszarze elektronicznym, generalnie mającym charakter wieczorno-imprezowy i na swój sposób podążającym szlakiem przetartym przez Unsound, wyróżniały się dwa, kontrastujące ze sobą występy pierwszego dnia. Laurel Halo wypadła słabo, chaotycznie, sprawiając wrażenie, jakby nie była pewna, co chce zagrać. Przeciwieństwem był występ Shackletona, który zaprezentował język oryginalny i elokwentny, łączący charakterystyczne basowe pulsy, minimalistyczne syntezatorowe frazy w duchu ubiegłorocznych epek, oszczędną perkusję zachodnią i rozbudowane perkusjonalia afrykańskie, który na dodatek został wzbogacony z jednej strony sporą porcją techno, a z drugiej tropikaliów. Anglik o aparycji taksówkarza w wydaniu wakacyjnym sprawdził się doskonale.

Poza tym, bardzo pozytywne zmiany przeszła Kawiarnia Literacka: namiot nie tylko przeniesiono w głąb strefy gastronomicznej, ale i powiększono. Dwa razy większą przestrzeń ciekawie zaaranżowano i przede wszystkim zadbano o dobre nagłośnienie. Strzałem w dziesiątkę okazała się też zmiana formuły. Tegoroczny kurator, Krzysztof Varga, zaproponował luźne acz niegłupie dyskusje z gośćmi nie tylko na tematy związane z literaturą. Z Sylwią Chutnik rozprawiał o subkulturze matek i działalności jej fundacji, Zygmunta Miłoszewskiego namówił na zwierzenia, dlaczego wziął się za pisanie kryminałów i jak mogłaby wyglądać jego powieść „Zabójstwo na Off Festivalu”. Frekwencyjnym sukcesem okazało się spotkanie z Ignacym Karpowiczem, na które przybyli nie tylko zbłąkani festiwalowicze, ale przede wszystkim fani autora. Była to rzadka okazja, by usłyszeć kto jest ulubionym celebrytą autora „Ości” i co sądzi o niespójności współczesnego człowieka. Z niedzielnego spotkania z Piotrem Pazińskim można było wyjść bogatszym o długą listę pisarzy izraelskich wartych uwagi. Tegoroczny program był subiektywny i mocno autorski, a zaangażowanie i osobowość kuratora sprawiły, że spędzone tam chwile wytchnienia od koncertów były inspirujące.

Sztuki nie-muzycznej na Offie jest coraz więcej, ale tu akurat ilość nie zawsze idzie w parze z jakością. Współpraca z krakowskim MOCAKiem zapowiadała się ciekawie. Tymczasem dobór reprodukcji, które pojawiły się na terenie festiwalu sprawiał wrażenie mocno przypadkowego, billboardy wyglądały na rozwieszone niechlujnie, w dość przypadkowych miejscach, akurat tam, gdzie można było je powiesić. Jedyną próbą dialogu z otaczającą festiwalową przestrzenią były prace vis-a-vis ciągu tojtojów (autorstwa Pawła Susida oraz Charlotte Beaudry), jednak poziom tego dialogu okazał się żenujący. Rozczarowaniem był też tradycyjny już billboard przy scenie głównej. Nabazgrane od niechcenia na białym tle „OFF IS ON” Jakuba Juliana Ziółkowskiego zupełnie nie przypominało twórczości tego artysty: pokręconej, trochę psychodelicznej, introwertycznej, pozornie chaotycznej. Raczej przywodziło na myśl słynny slogan Agnieszki Osieckiej, która przed laty wygrała hasłem „Coca-Cola to jest to!” konkurs na pierwszy polski slogan reklamowy tego koncernu. Fajnie i chwytliwie. Tylko to nie jest sztuka.

Świetna pogoda nadała tegorocznemu OFFowi wakacyjną atmosferę, wzmagającą poczucie, że mamy do czynienia z festiwalem rozrywkowym o charakterze alternatywnym, w mainstreamowym rozumieniu alternatywności. Tę wakacyjność psuły trochę organizacyjne niedociągnięcia – brak na terenie festiwalu wody bieżącej w celach higienicznych, niemożliwość zakupu jakichkolwiek napojów, choćby wody, poza strefą gastronomiczną, co w takim upale i ciasno ułożonym programie ma znaczenie, zwłaszcza przy niskim limicie płynu, jaki można było wnieść ze sobą. Absurdem był dyktat mBanku w kwestii płatności za pomocą sprzedawanych na miejscu kart z ustaloną kwotą 50 złotych, których to kart na miejscu nie dało się doładować, a powolne tempo procesowania transakcji przyczyniało się do powstawania kolejek w każdym punkcie gastronomicznym. Przyzwyczailiśmy się w Polsce, że na imprezach muzycznych przymykamy oko na rzeczy przyziemne, dlatego irytacja obcokrajowców jest większa i szczerze mówiąc mam wrażenie, że nastawienie rodzimej publiczności zmienia się powoli w tę stronę. Zwłaszcza, że cechą współczesnego rynku festiwalowego jest coraz większe znaczenie całościowego doświadczenia, tego, czy ogólnie spędzamy miło czas, a nie tylko czy podobają nam się koncerty – więcej lajf stajlu, mniej muzyki sensu stricte. Co oczywiście ma swoje dobre i złe strony. „Revolution will not be televised” śpiewał Gil Scott-Heron, parafrazując jego słowa można powiedzieć, że w tych czasach artystycznych rewolucji na dużych festiwalach już nie będzie. A OFF jest już dość dużym festiwalem, co pokazuje wyprzedanie sobotnich biletów – spowodowane raczej nie konkretną pozycją w programie, ale po prostu upowszechnieniem uczestnictwa w festiwalach i traktowanie ich jako pomysłu na weekend, czy choćby na sobotę. Takim właśnie uczestnictwem stoi Opener i dla OFFa oraz sponsorów festiwalu sobotni sukces frekwencyjny na pewno ma znaczenie. Pytanie, jakie będą jego konsekwencje – z jednej strony, można go zinterpretować jako zielone światło do odważnych decyzji programowych, z drugiej, jako sygnał, że ogólna przystępność ma znaczenie. Druga refleksja wiąże się z faktem, że największy tłok był na koncercie Smashing Pumpkins, pasujących do reszty line-upu jak pięść do oka. Czy zobaczymy za rok kolejnych dinozaurów, gotowych za 50 tys. euro poszerzyć grupę odbiorców festiwalu i uspokoić panikę w dziale marketingu firm sponsorów choćby jedną „gwiazdą”, którą marketingowcy znają? Poza tym, alternatywna rozrywka trzyma się w Polsce mocno, także dzięki OFF. Tu nie będzie rewolucji.

[tekst: Piotr Lewandowski; współpraca: Jakub Knera, Dariusz Rybus, Karolina Andrzejewska, Adam Bogusiak]

[zdjęcia: Piotr Lewandowski, Jakub Knera, Dariusz Rybus]

Zbigniew Wodecki + Mitch & Mitch [fot. Piotr Lewandowski]
Zbigniew Wodecki + Mitch & Mitch [fot. Piotr Lewandowski]
Zbigniew Wodecki + Mitch & Mitch [fot. Piotr Lewandowski]
Zbigniew Wodecki + Mitch & Mitch [fot. Piotr Lewandowski]
Zbigniew Wodecki + Mitch & Mitch [fot. Piotr Lewandowski]
Zbigniew Wodecki + Mitch & Mitch [fot. Piotr Lewandowski]
Skalpel [fot. Piotr Lewandowski]
Skalpel [fot. Piotr Lewandowski]
Skalpel [fot. Piotr Lewandowski]
Super Girl & Romantic Boys [fot. Piotr Lewandowski]
Super Girl & Romantic Boys [fot. Piotr Lewandowski]
Super Girl & Romantic Boys [fot. Piotr Lewandowski]
Fuka Lata [fot. Piotr Lewandowski]
Fuka Lata [fot. Piotr Lewandowski]
Fuka Lata [fot. Piotr Lewandowski]
Gówno [fot. Piotr Lewandowski]
Gówno [fot. Piotr Lewandowski]
Gówno [fot. Piotr Lewandowski]
Trupa Trupa [fot. Piotr Lewandowski]
Trupa Trupa [fot. Piotr Lewandowski]
Trupa Trupa [fot. Piotr Lewandowski]
Hokei [fot. Piotr Lewandowski]
Hokei [fot. Piotr Lewandowski]
Hokei [fot. Piotr Lewandowski]
Hokei [fot. Piotr Lewandowski]
Stara Rzeka [fot. Piotr Lewandowski]
Stara Rzeka [fot. Piotr Lewandowski]
Piotr Kurek [fot. Jakub Knera]
Piotr Kurek [fot. Jakub Knera]
UL/KR [fot. Jakub Knera]
UL/KR [fot. Jakub Knera]
UL/KR [fot. Jakub Knera]
Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Ampacity [fot. Piotr Lewandowski]
Ampacity [fot. Piotr Lewandowski]
Ampacity [fot. Piotr Lewandowski]
Furia [fot. Piotr Lewandowski]
Furia [fot. Piotr Lewandowski]
Furia [fot. Piotr Lewandowski]
Frozen Bird [fot. Jakub Knera]
Frozen Bird [fot. Jakub Knera]
Frozen Bird [fot. Jakub Knera]
Babadag [fot. Piotr Lewandowski]
Babadag [fot. Piotr Lewandowski]
Babadag [fot. Piotr Lewandowski]
Babadag [fot. Piotr Lewandowski]
Buke and Gase [fot. Piotr Lewandowski]
Buke and Gase [fot. Piotr Lewandowski]
Buke and Gase [fot. Piotr Lewandowski]
Buke and Gase [fot. Piotr Lewandowski]
Guardian Alien [fot. Piotr Lewandowski]
Guardian Alien [fot. Piotr Lewandowski]
Guardian Alien [fot. Piotr Lewandowski]
KTL [fot. Piotr Lewandowski]
KTL [fot. Piotr Lewandowski]
KTL [fot. Piotr Lewandowski]
Fire! [fot. Piotr Lewandowski]
Fire! [fot. Piotr Lewandowski]
Fire! [fot. Piotr Lewandowski]
Fire! [fot. Piotr Lewandowski]
Zeni Geva [fot. Piotr Lewandowski]
Zeni Geva [fot. Piotr Lewandowski]
Zeni Geva [fot. Piotr Lewandowski]
Brutal Truth [fot. Piotr Lewandowski]
Brutal Truth [fot. Piotr Lewandowski]
Brutal Truth [fot. Piotr Lewandowski]
Brutal Truth [fot. Piotr Lewandowski]
Girls Against Boys [fot. Jakub Knera]
Girls Against Boys [fot. Jakub Knera]
Girls Against Boys [fot. Jakub Knera]
Fucked Up [fot. Piotr Lewandowski]
Fucked Up [fot. Piotr Lewandowski]
Fucked Up [fot. Piotr Lewandowski]
Fucked Up [fot. Piotr Lewandowski]
The Soft Moon [fot. Piotr Lewandowski]
The Soft Moon [fot. Piotr Lewandowski]
The Soft Moon [fot. Piotr Lewandowski]
Goat [fot. Piotr Lewandowski]
Goat [fot. Piotr Lewandowski]
Goat [fot. Piotr Lewandowski]
Goat [fot. Piotr Lewandowski]
The Smashing Pumpkins [fot. Piotr Lewandowski]
The Smashing Pumpkins [fot. Piotr Lewandowski]
The Smashing Pumpkins [fot. Piotr Lewandowski]
My Bloody Valentine [fot. Piotr Lewandowski]
My Bloody Valentine [fot. Piotr Lewandowski]
My Bloody Valentine [fot. Piotr Lewandowski]
Godspeed You! Black Emperor [fot. Piotr Lewandowski]
Godspeed You! Black Emperor [fot. Piotr Lewandowski]
Godspeed You! Black Emperor [fot. Piotr Lewandowski]
Daniel Higgs [fot. Piotr Lewandowski]
The Skull Defekts [fot. Piotr Lewandowski]
The Skull Defekts [fot. Piotr Lewandowski]
The Skull Defekts + Daniel Higgs [fot. Piotr Lewandowski]
Sam Amidon [fot. Piotr Lewandowski]
Sam Amidon [fot. Piotr Lewandowski]
Sam Amidon [fot. Piotr Lewandowski]
The Walkmen [fot. Jakub Knera]
The Walkmen [fot. Jakub Knera]
Jens Lekman [fot. Jakub Knera]
Jens Lekman [fot. Jakub Knera]
Jens Lekman [fot. Jakub Knera]
Julia Holter [fot. Piotr Lewandowski]
Julia Holter [fot. Piotr Lewandowski]
Julia Holter [fot. Piotr Lewandowski]
Autre Ne Veut [fot. Piotr Lewandowski]
Autre Ne Veut [fot. Piotr Lewandowski]
Autre Ne Veut [fot. Piotr Lewandowski]
Laurel Halo [fot. Piotr Lewandowski]
Laurel Halo [fot. Piotr Lewandowski]
Shackleton [fot. Piotr Lewandowski]
Shackleton [fot. Piotr Lewandowski]