Pierwsza gitarowa odsłona tegorocznego Lado w Mieście zbiegła się z koncertem Depeszów po drugiej stronie rzeki, roznoszącym się ze stadionu po mieście. Ale gdy dojeżdżałem na miejsce, to już dobry kawałek od Barki słyszałem, że jestem lekko spóźniony i Duży Jack zaczął. To jeden z tych zespołów, które na początku grały tak jakby dla żartu, ale potem postanowiły zrobić coś tak jakby na serio - intensywną, pchaną do przodu przez perkusyjne pierdolnięcie muzykę na styku ech hard-core'u i poukładanego noise-rocka. Bez basu, ale masywną, o twardym brzmieniu i serwowaną w tak krótkich porcjach, że należało najpierw zrobić zdjęcia i potem iść po piwo, a nie na odwrót. Na pograniczu happeningu i hard-core'owego zespolenia, Duży Jack robi rzecz ciekawą. Nowozelandzkie Die! Die! Die! grało już w Warszawie dwa lata temu przed No Age, wówczas króciutko, teraz dłużej i na tle "supportu" jednak dość miałko. W post-punkowej warstwie instrumentalnej Die! Die! Die! są nawet ciekawi, ale jak dla mnie całokształt ich muzyki przesadnie operuje kliszami indie z posmakiem emo. Było parę momentów, ale było też sporo kompozycyjnego banału o zacięciu "młodzieżowym". Czyli nasi górą.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]