Nowy album Tomahawk pierwszym dwóm płytom nie dorównuje i dla mnie jest przede wszystkim pretekstem do koncertowej reaktywacji, w ramach której grupa po raz pierwszy dotarła do Polski. Jak się okazało, w pełni świadoma miałkości nowego materiału, który stanowił równo 1/3 z piętnastu utworów grupy wykonanych we Wrocławiu. Szesnastym był kower "One More Drink" zmarłego wiosną George'a Jonesa i chyba bardziej wymownego zamknięcia być nie mogło - był to szesnasty koncert Pattona (ewidentnie ta liczba była patronem wieczoru), jaki widziałem w życiu i jeszcze nie widziałem go na scenie tak narąbanego. Pierwsze kilka utworów zaśpiewał wręcz niechlujnie, w drugiej połowie koncertu było lepiej, ale jak na Pattona, był to nieszczególny występ. Jasne, stare "przeboje" (od "God hates a coward" i "Flashback" przez "Bird song" po "Rape this day") zawsze dobrze sobie odświeżyć, a doświadczenie na żywo gry Denisona na aluminiowym EGC to zawsze frajda, tym bardziej z tak dobrą sekcją, nawet jeśli jak na swoje możliwości miała ona dość proste zadania. Materiał muzyczny i dobór setlisty był pierwszorzędny, ale zespół był trochę w piknikowym nastroju, a jego muzyka potrzebuje jednak trochę innej energii. Na tle ogólnego pejzażu tego, jak wygląda obecnie gitarowe granie, koncert był w porządku, ale poniżej możliwości zespołu i przede wszystkim wokalisty. Cieszę się, że po dziesięciu latach znów ich zobaczyłem na żywo, ale tym bardziej się cieszę, że widziałem ich te dziesięć lat temu.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]