Kolejna 17 już edycja Pohoda Festival przebiegła nieco łagodniej od zeszłorocznej w dużej mierze dzięki... pogodzie. Aura w tym roku była idealna, chłodne przyjemne noce i tylko krótkie przelotne opady w ciągu dnia zaowocowały większą frekwencją, rzadszymi zmianami w programie i ogólnie mniejszą amplitudą nastrojów. Tegoroczny lineup chociaż był mniej elektryzujący miał kilka bardzo mocnych punktów. Być może ze względu na zmianę koncepcji jednego z bratysławskich festiwali - Willsonic Festival - Pohoda mogła przejąć część lineupu i publiczności.
Tak jak w ciągu kilku ostatnich lat, organizacyjnie zespół festiwalu zaprezentował bardzo wysoki poziom, zagwarantował też bardzo dużo swobody dla mediów. Jak zwykle zaoferował liczne atrakcje: 9 scen, kina, kluby dyskusyjne, warsztaty i dobre zaplecze gastronomiczne. Atmosfera festiwalu była doskonała.
Pierwszego dnia ze względu na utrudnienia komunikacyjne spóźniliśmy się na koncert The Bots - duetu nastolatków mierzących się z punk-rockiem. Z relacji widzów nie był to porywający występ, niemniej jednak szkoda, bo pewnie zakręciłaby się nam łezka w oku. Przelotem zerknęliśmy na główną scenę gdzie dosyć dobry i znakomicie przyjęty koncert zagrało Kaiser Chiefs, było wesoło, przebojowo, w sam raz na rozkręcenie festiwalu. Występ N.O.H.A dość nas zaskoczył. Dotychczasowa amfiteatralna scena, skupiająca głównie muzykę folk, zamieniła się na scenę Red Bull - zaaranżowany dach autobusu, klaustrofobiczny, jeśli nie mamy do czynienia z DJskim setem lecz jak w przypadku N.O.H.A. zespołem, nie wspominając o zupełnym braku możliwości sfotografowania koncertu. Niemniej jednak występ grupy był znakomity, połączenie d'n'b, jungle, folk, dub przywodziło na myśl najlepsze dokonania Anima Sound System. Warto było posłuchać.
Chwilę później swój występ rozpoczął Major Lazer na zadaszonej scenie w SLSP Arena. Duża frekwencja - szczególnie pań pod sceną, dancehallowe rytmy, komiksowa aranżacja i zabawa z publicznością mocno podniosły temperaturę w namiocie. W sumie koncert kolejnych MJs Dre Skull i Diplo, wyglądał jak występ jednego zespołu z dwoma DJskimi setami. Sprytnie zaaranżowali przejście dzieląc się jednym utworem. Set Diplo - mocno eksperymentalny hip-hop z akcentami dancehall - choć mam wrażenie że z przymrużeniem oka, zakończył pierwszy dzień festiwalowy, reszta wieczoru przyjemnie upływała na dzieleniu się koncertowymi wrażeniami z dawno nie widzianymi znajomymi.
Piątek otworzył występ Bratislava Hot Serenaders, śpiewał słowacki aktor Milan Lasica - sympatyczne rozpoczęcie dnia w atmosferze standardów jazzowych z lat 30tych/40tych okraszonymi klimatycznym żeńskim trio pod dyrygenturą Ondreja Havelki. Iście sielankowy nastrój i fajny pomysł. Po chwili przerwy na główną scenę przyciągnęły nas dzwięki próby Babilon Circus. Koncertowo zespół wypadł bardzo dobrze, mimo wczesnej pory widzów było sporo. Stylowo zespół wpisuje się w klasyczny nurt francuskiej alternatywy, muzyka to mieszanina chanson, ska, reggae, dub. Nagłośnienie było doskonałe, dopracowana sekcja dęta i przemyślana koncepcja występu. Po Babilon Circus na scenie zainstalował się Para ze Słowacji. Zespół gra klasycznego pop-rocka z odrobiną folku, z typowym dla Słowaków poczuciem humoru. Miło ze strony zespołu, że udostępnił fotografom całą przestrzeń do pracy, łącznie ze sceną, więc nawet jeśli nie był to mój klimat muzycznie, to zabawa była przednia.
Tego wieczoru główna scena - Bažant Stage cieszyła się największym zainteresowaniem. Legenda afrobeatu Tony Allen zaserwował nam muzyczną ucztę, dopracowaną w każdym calu, łącznie z oświetleniem i świetnym groove. Podobnie jak na koncercie Femi Kuti w zeszłym roku, publiczność rozbujała się do granic możliwości. Przed koncertem Atoms For Peace, zajrzeliśmy na Orange Stage by posłuchać Django Django - melodyjny brytyjski rock, oszczędny w formie nie zatrzymał nas jednak na dłużej. Kolejny koncert dla wielu osób był ekscytującym przeżyciem. Choć osobiście uważam Atoms For Peace za mocno wykreowany produkt, to występ miał swój klimat. Wśród publiczności nie zabrakło oczywiście fanów Radiohead, na scenie zaś wijący się Yorke budował starannie zaplanowane napięcie. Kilka utworów wypadło świetnie, np. zagrany na klawiszach "Ingenue" (układ choreograficzny z teledysku do tego utworu został wykorzystany kilka godzin wcześniej na warsztatach tanecznych). Cały występ był jednak dość monotonny i bez cienia spontaniczności.
Ostatnim odwiedzonym przez nas koncertem był Skip&Die. Zespół dużo namieszał na scenie: to był szalony, kolorowy, pełen poczucia humoru i dystansu do formy występ. Muzyka to był głównie rytm i wokale plus trochę dodatków, jednak doskonale wykorzystanych, co świetnie przekłada się na koncertową energię i przebojowość. Niewątpliwie atmosferę w kreowała liderka Cata Pirata z nieskończonymi pokładami energii. Była dosłownie wszędzie, na scenie, frontstagu, wśród publiczności. Podobnie jak na kilku innych koncertach w namiocie Europa, również na Skip&Die nie wszyscy chętni zmieścili się w środku. Organizatorzy chyba nie do końca przewidzieli zainteresowanie grającymi tam zespołami. Tak zakończył się drugi dzień.
Sobota rozpoczęła się gorąco, pogoda dopisała już od wczesnych godzin porannych, co oczywiście nie pozwoliło odespać koncertów. Zaczęliśmy od koncertu Antony Joseph and The Spasm Band - było to duże rozczarowanie i to nie tylko przez fatalne nagłośnienie. Występ był nudny, bez kontaktu z publicznością, być może umieszczenie tego zespołu na scenie Orange okazało się trochę na wyrost. Kolejne Kouyate Neerman przywodziło na myśl nastrojowe Tuatara. Po nich posłuchaliśmy ZA! duetu szalonych multiinstrumentalistów, bawiących się rytmem i formą. Dużo zaloopowanych dźwięków, zwariowany rytm: wszystkie chwyty dozwolone. Dosłownie wbiegli na scenę, grając na wszystkim co przydało się do grania po drodze, humor i świetne wyczucie chwili. Obaj muzycy są świetnymi performerami i dużo ludzi okrzyknęło koncert wydarzeniem Pohoda Festival. Myślę że takiego koncertu nie powstydziłby się sam Zappa.
Chwilę później w namiocie SLSP Arena, poświęconym głównie szeroko rozumianej elektronice, wystąpiło duńskie MØ z charyzmatyczną wokalistką Karen Marie Ørsted. Melodyjny electro-pop i właściwie trudno dodać coś wiecej. Po tym koncercie, na głównej scenie zupełny przeskok stylistyczny, czyli Orquestra Buena Vista Social Club. Nie trzeba ich nikomu przedstawiać, o czym niech świadczy największa frekwencja pod sceną na całym festiwalu. Ogromną publiczność zgromadził również Bonobo. Koncert oscylował głównie wokół nowej płyty "The North Borders", ale nie zabrakło na nim też utworów z "Black Sands" czy "Days To Come". Na scenie oprócz regularnego składu, w dwóch setach pojawiła się gościnnnie Szjerdene, wokalistka śpiewająca utwory na nowej płycie. Sam występ był nietypowy, bo nie miał wyraźnego lidera. Doskonały koncert, na pewno na długo zapamiętany przez tych, którzy widzieli Bonobo pierwszy raz.
Headlinerem wieczoru był Nick Cave and The Bad Seeds. Występ był dokładnie taki jak sam Cave i jego zespół: niejednolity, bogaty w instrumentarium, z licznymi historiami, anegdotami, bardzo dojrzały i przemyślany - po prostu na bardzo wysokim poziomie. Szkoda, że jak zwykle fotografów przepędzono zaledwie po jednym utworze niczym zwykłych paparazzi. Ostatnim występem, który dane nam było zobaczyć był macedoński skład Kiril Djaikovski. Kiril to ciekawa osobowość, artysta tworzący również muzykę filmową, teatralną, na scenie raczej pozostaje w tle występu podobnie jak Green z Bonobo. Liderami byli wokaliści Ghetto Priest i TK Wonder (występującej również tego wieczoru z SBTKRT na Space Arena) oraz pojawiający się w kilku utworach raper MC Wasp. Muzyka łącząca d'n'b, jungle, hip hop, balkan, dub to istna petarda. Doskonała sekcja dęta i sceniczna energia dobrze sprawdzająca się na letnich festiwalach.
Pohoda Festival kolejny rok z rzędu zaimponował organizacją i udowodnił, że jest letnim festiwalem godnym polecenia, imprezą skupiającą ludzi, którzy kochają muzykę.
[zdjęcia: Michał Kamienik]