Tytuł wieczoru "Rogiński gra Coltrane'a" był o tyle umowny, że Coltrane tkwi nie tyle w nutach, co w wykonaniu (tembrze, barwie, ekspresji), a Raphael Rogiński grając muzykę różną zwykł ją przetwarzać dalece po swojemu. Tak też było i tym razem - w trakcie koncertu przyszło mi na myśl, że Rogiński gra nie tyle Coltrane'a, co swoje wrażenie ze słuchania Coltrane'a (raczej późniejszych rzeczy). Był więc i blues, i Afryka, i ornamenty wypracowane na muzyce żydowskiej, ale przede wszystkim dużo "czarnego" grania i smutku, szorstkiej melancholii. Blind Willie Johnson, patron Wovoki, tutaj także spozierał gdzieś spod dźwięków, dalekich jednak od ekstatycznych wybuchów, raczej skupionych, łączących traumę z wiarą. Więc jeśli ktoś przyszedł na koncert nie wiedząc o "obecności" Coltrane'a, to mógł się go nie domyślić, ale to nic złego, bo dobry solowy koncert gitarzysty o języku wyjątkowo takiej formie występów sprzyjającym.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]