Ostatnie płyty Mudhoney to przyjemne, lecz nieodkrywcze propozycje, które ja sam traktuję przede wszystkim jako pretekst dla tras koncertowych, bo właśnie w graniu na żywo ten zespół znajduje i daje najwięcej radości. Na warszawskim koncercie można się było przekonać, że nowy materiał (zarówno ten z Vanishing Point, jak i wcześniejszej płyty Lucky Ones, wykonywany na jedną gitarę) broni się w sosie starych klasyków, których było mnóstwo - od "Touch Me I'm Sick" i "Sweet Young Thing (Ain't Sweet No More)" przez "Suck You Dry" po "Here Comes Sickness" i "In 'N' Out of Grace" na bis. Koncert zabrzmiał świetnie, a niebo lepiej niż ich poprzedni występ w Polsce i obok ubiegłorocznego koncertu na Primaverze był najlepszym koncertem Mudhoney, jaki widziałem od czasu pierwszej okazji ku temu w 2006 roku. W przeciągu jednego miesiąca mogliśmy w Polsce zobaczyć Mudhoney i Melvins - gdyby mi to ktoś zapowiedział w latach 90., raczej bym nie uwierzył. Jasne, ich muzyka ma teraz mniejszy ciężar gatunkowy niż miała wtedy, ale akurat te dwa zespoły z całej około sub-popowej zestarzały się z największą klasą.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]