Na całym świecie wiadomo, że deszcz to najgorsza rzecz, jaka może się przytrafić festiwalowi. W Polsce jednak można odnieść wrażenie, że najgorsze jest obniżenie, lub, odpukać, wycofanie publicznej dotacji. Raz po raz słychać, że decyzje polityków stawiają pod znakiem zapytania istnienie jakiegoś festiwalu. Ogłoszenie w lutym wyników konkursu MKiDN „wydarzenia artystyczne – muzyka” przyniosło załamywanie rąk, choć oczywiście nie przez wszystkich. W tym roku zauważalnie spadło wsparcie dla festiwali Unsound i Audioriver (otrzymały po 300 tys., czyli o 100 tys. mniej niż roku temu), a Asymmetry, Free Form i Tauron Nowa Muzyka w tym roku muszą sobie poradzić bez ministerialnej dotacji, choć w ubiegłym roku otrzymały z MKiDN odpowiednio 50, 172 i 267 tys. Wsparcie ministerialne dla niektórych festiwali utrzymane jednak zostało na poziomie z ubiegłego roku (600 tys. dla Sacrum Profanum), albo spadło minimalnie (Off otrzymał o 20 tys. mniej niż rok temu – 400 tys.). Ale dla niektórych festiwali wsparcie wzrosło – 200 tys. dla Avant Art oraz 400 tys. dla Warsaw Summer Jazz Days to o 40 tys. więcej niż przed rokiem. Największym zwycięzcą jest jednak (moim zdaniem wyjątkowo „artystyczny”) festiwal w Jarocinie – w ubiegłym roku otrzymał z MKiDN 100 tys., w tym – aż 300 tys. (po odwołaniu, ale jednak). Można więc powiedzieć, że łącznie 200 tys. mniej dla Unsoundu i Audioriver oraz 200 tys. więcej dla Jarocina się równoważą – ministerialne ciastko do podziału pozostało podobne, tylko inaczej wykrojono kawałki. Być może urzędnikom bliższy duch Jarocina, być może decyzje dotyczące konkretnych kwot były przypadkowe.
Druga fala żali i lamentów nadchodzi wraz z podejmowaniem decyzji przez samorządy lokalne, które z reguły odgrywają nie mniejszą rolę w finansowaniu polskich festiwali niż MKiDN. Najwięcej emocji wzbudziło obcięcie w ubiegłym roku budżetu Krakowskiego Biura Festiwalowego (czyli w praktyce wydatków na festiwale), oraz zmniejszenie wsparcia urzędu marszałkowskiego województwa śląskiego w tym roku – Off ma dostać 100 tys. w miejsce 300 tys. w ubiegłym, a Nowa Muzyka nic. Jednak główny strumień płynie z budżetów miast – Białystok na festiwal Up To Date wydawał co roku ponad 200 tys., miasto Łódź na tegoroczny Soundedit 300 tys., a Płock na nadchodzący Audioriver przeznacza równy milion. Katowice swoje flagowe festiwale (m.in. Off, NM, Rawa Blues) finansują poprzez instytucję „Katowice – Miasto Ogrodów”, której roczny budżet wynosi 12mln, z czego około 6-7mln trafia na festiwale. Do tego dochodzi wykup tzw. „pakietów sponsorskich”, czyli „usługi” promocji miasta lub województwa przez festiwal (woj. śląskie w ubiegłych latach za taką usługę płaciło ok. 100 tys.), finansowanie obsługi technicznej lub wprost zamawianie usługi „organizacji festiwalu” u organizacji, która posiada prawo do danej nazwy. Mimo atmosfery „cięć w kulturze”, polski podatnik zasila festiwale muzyczne ciągle wartkim strumieniem pieniędzy. W budżecie większości polskich festiwali muzycznych, w szczególności tych odbywających się latem i o charakterze bądź co bądź komercyjnym (impreza ściągająca kilka tysięcy ludzi, z muzyką popularno-rozrywkową, nawet jeśli nazywa się ją „alternatywną” czy „niezależną”, jest dla mnie imprezą o charakterze komercyjnym), publiczne wsparcie stanowi równie dużą, a często większą pozycję niż przychody z biletów (Open'er jest pod tym względem dużo bardziej komercyjny, ale w ubiegłym roku Gdynia wsparła go kwotą 2,5mln zł, ile wyda w tym, jeszcze publicznie nie ogłoszono). Odróżnia to krajowe imprezy od ich zagranicznych odpowiedników, które zdecydowaną większość przychodów osiągają z biletów, marży na alkoholu i od sponsorów. Przykładowo, Primavera Sound w Barcelonie otrzymała w tym roku 240 tys. euro pomocy publicznej, czyli ok. 1mln zł, co stanowiło 3,0-3,5% całkowitego budżetu festiwalu. Festiwale w Belgii czy Francji podobnie – dotacjami się wspierają, a nie na nich opierają. ATP nigdy żadnej dotacji nie miało.
Funkcjonowanie festiwalowego rynku w oparciu o publiczne pieniądze odróżnia nas od innych krajów. Taki model można byłoby uzasadnić jako odpowiedź na niedoskonałość rynku koncertowego, gdyby rynek sam nie dostarczał koncertów wykonawców podobnej klasy i kalibru jak ci występujący na festiwalach, a zwłaszcza gdyby ich nie dostarczał w cenach akceptowalnych dla odbiorców. Ostatnie lata przyniosły jednak znaczący wzrost liczby i zróżnicowania koncertów w Polsce, w tym koncertów wykonawców zagranicznych. Ciężko mówić o kryzysie w tym względzie, raczej o rozwoju – od małych klubów, które często deficytową organizację koncertów rekompensują zyskowną organizacją imprez bądź prowadzeniem działalności gastronomicznej, po dość już dojrzały rynek podmiotów organizujących koncerty w salach na kilkaset czy kilka tysięcy osób. W tym momencie powinniśmy już raczej mówić o zaburzeniu na rynku koncertowo-festiwalowym wprowadzanym przez publiczną interwencję. Publiczne wsparcie pozwala bowiem z jednej strony na mniejszą dyscyplinę po stronie kosztów i większą hojność w stosunku do wykonawców, z drugiej na obniżanie cen biletów.
Festiwale w Polsce płacą zespołom zagranicznym relatywnie dużo. Największą przejrzystość w tym względzie prezentuje „Katowice – Miasto Ogrodów”, które jest podmiotem podpisującym umowy z gwiazdami festiwali pod auspicjami tej instytucji. Stawki można więc obejrzeć w ich Biuletynie Informacji Publicznej. Parę przykładów z ostatnich dwóch lat: 150 tys. euro za My Bloody Valentine, 50 tys. euro za Hot Chip, 40 tys. euro za Deerhunter, 35 tys. euro za Metronomy czy 30 tys. euro za Gang Gang Dance, lista jest dłuższa. Stawki festiwalowe z reguły są wyższe niż na koncertach klubowych, ale to i tak dużo – są to kwoty mniej więcej dwukrotnie wyższe niż płacone przez festiwale na zachodzie Europy. Inne miasta informacjami na temat sposobu wykorzystania środków na festiwale nie dzielą się tak szczegółowo, jednak można sądzić, że polityka jest podobna – ostatecznie latem miasta / festiwale rywalizują między sobą o headlinerów. W przeszłości mówiło się o imponujących stawkach, jakie za koncerty w Polsce otrzymywali np. Faith No More (Opener) czy Grinderman (Nowe Horyzonty), ale jeśli gest ma festiwal sponsorowany przez korporację, to jest to coś innego niż gdy wydaje się publiczne środki. Zwłaszcza, że stawki dla polskich wykonawców są na krajowych festiwalach często, powiedzmy, umiarkowane, bo dla nich „nagrodą” ma być po prostu możliwość występu i ogrzania się w cieple tzw. „gwiazd”.
Odpowiedź na pytanie, dlaczego w Polsce zagraniczne gwiazdy wynagradzane są wyjątkowo dobrze, jest nieoczywista. Argument, że w Polsce płaci się premię za ryzyko już mnie nie przekonuje. 10-15 lat temu tak było, ale teraz, po prawie dekadzie członkowstwa w UE, ugruntowaniu pozycji polskich imprez na festiwalowej mapie kontynentu, dostrzeżenia na zachodzie, że Polska jest demograficznie młodym i sporym rynkiem, poprawie infrastruktury transportowej i organizacyjnej – w ogóle on do mnie nie przemawia. Trudno też twierdzić, że stawki są wysokie dlatego, że muzyków trzeba skłonić do przerwania wakacji i zagrania koncertu (choć oczywiście zdarzają się takie wyjątki). Letnie festiwale, zarówno polskie, jak i zagraniczne, są w znakomitej większości składane z oferty agencji bookingowych współpracujących z danym festiwalem – programy imprez są w dużej mierze pochodną podaży zespołów w danym sezonie, a nie popytu festiwali. Ergo, większość zespołów i tak planuje być w trasie, a ich agenci często już wiedzą, że Polskę warto wpisać w grafik. Moim zdaniem odpowiedź na tak hojne stawki dla artystów zagranicznych polega po prostu na tym, że pieniądze podatnika wydaje się lżejszą ręką niż własne.
Windowanie gaż ma skutki dla całego rynku – utrudnia organizację regularnych koncertów klubowych, których organizatorzy często konfrontują się z wrażeniem agentów z zachodniej Europy, jakby Polska była niemal Norwegią na kontynencie, gdzie co drugie wydarzenie kulturalne jest dofinansowane z przychodów z ropy – ale u nas tak nie jest, łupków się jeszcze nie eksploatuje. Z drugiej strony, publiczność przyzwyczajona do dość niskich cen biletów na festiwalowe koncerty jest potem mniej skłonna płacić pełne ceny za koncerty klubowe, a organizatorzy mniej skłonni do podejmowania ryzyka na własną rękę. W Warszawie Ariela Pinka z biletem za 60zł jeszcze można zrobić, ale fakt, że na Śląsku czy we Wrocławiu na palcach jednej ręki można teraz policzyć „sensowne” koncerty bez festiwalowego „znaku jakości”, jest wymowny (choć oczywiście kwestie infrastruktury czy preferencji lokalnej publiki mają znaczenie).
Szerokość strumienia publicznego wsparcia byłaby bardziej zrozumiała, gdyby była elementem polityki kulturalnej (zwłaszcza jeśli w finansowaniu partycypuje MKiDN). Moim zdaniem powinno się to wiązać z tworzeniem nowej wartości kulturalnej – czy to przez animowanie w Polsce sytuacji, które w skali globalnej / europejskiej są unikatowe, także angażując twórców spoza Polski, czy to przez wspomaganie powstawania trwałej wartości dodanej w kulturze i twórczości krajowej. Jednak poza wyjątkami (jak krakowskie festiwale albo lubelskie KODY czy cała noc z Mik Musik przewidziana na tegorocznej Nowej Muzyce) – polskie festiwale wypadają pod tym względem blado. Zagraniczni muzycy, jak wspominałem, z reguły i tak są w trasach i po prostu robią swoje, więc ewentualnie można ich namówić na jakiś wybryk w duchu przysłowiowego roku chopinowskiego, a w pomysłach angażujących muzyków polskich dominują reaktywacje i odgrywanie płyt sprzed lat. Czy ministerialna dotacja jest potrzebna do tego, żeby nowi członkowie grupy Hey nauczyli się przed Jarocinem płyty Fire?
Oczywiście z punktu widzenia miast i województw, utrzymywanie finansowe festiwali może być elementem polityki promocyjnej. Skuteczność takiej promocji ciężko ocenić, moim zdaniem jest ona umiarkowana – do Barcelony ludzie i tak będą jeździli, a atrakcyjna lokalizacja daje Primaverze dodatkową przewagę. Ukryte między hałdami belgijskie Dour będzie poprzemysłowym miasteczkiem nawet po kolejnych 25 edycjach festiwalu, chyba, że na miejscu zacznie powstawać nowa jakość i nowa wartość dodana – ale do tego potrzeba szerszej polityki i jeśli zmian społeczno-gospodarczych za tymi hałdami nie ma, to festiwal nic nie wypromuje. Poza tym, czy zwrot w kategoriach promocji wart jest kosztu w postaci zaburzeń rynku koncertowego i olbrzymich wydatków na zagraniczne gwiazdy? Urząd Dzielnicy Bemowo w Warszawie w ubiegłym roku wydał 400 tys. na koncerty Metalliki (w ramach Sonisphere) oraz Red Hot Chilli Peppers (w ramach Impact Festivalu), a w tym współfinansuje wynagrodzenia Rammstein i 30 Seconds to Mars grających na Impact (tej kwoty na razie nie upubliczniono), organizowanego (podobnie jak Sonisphere) przez Live Nation. Mieszkańcy dzielnicy co prawda mogą „wygrać” łącznie 500 biletów (warte ok. 150 tys.), ale czy pozostała część takiej dotacji to jest polityka kulturalna, promocja dzielnicy, czy dotacja do zysku prywatnej firmy?
W ubiegłym roku środowiska związane z kulturą zżymały się na organizację piłkarskiego Euro, ale czy sposób wydatkowania i wykorzystywania środków publicznych na wydarzenia muzyczne nie jest podobną pogonią za igrzyskami, po których dzienniki mogą napisać, że „u nas też można zorganizować imprezę na europejskim poziomie”? Potem, gdy krajobraz po balu zostanie posprzątany, okazuje się, że co prawda zrzuciliśmy się z podatków na dobrze opłacone gwiazdy, ale polski muzyk i organizator został ze swoimi przyziemnymi problemami, na które w publicznej kasie niestety nie przewidziano dotacji.
[Piotr Lewandowski]