polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
SISYGAMBIS Translucid

SISYGAMBIS
Translucid

Requiem Records robi trochę nieoczekiwany zwrot w swoim wydawaniu archiwaliów - dostajemy płytę zespołu francuskiego, chociaż z dość konkretnymi związkami z Polską. Sisygambis koncertował w naszym kraju i regionie Europy już od upadku żelaznej kurtyny, nawet nagrywali tutaj jedną ze swoich płyt w zasłużonym Cyberstudio w Katowicach. Nie wiem, czy takich starych płyt spoza Polski szykuje się więcej, nie sądzę jednak, żeby już zabrakło naszego krajowego materiału, bez wątpienia wiele fascynujących tajemnic jeszcze jest ukrytych i czeka na swój moment. Po poprzednich wydawnictwach Requiem podniosło apetyt na wypełnianie białych plam muzycznej historii Polski. W takim kontekście wydawanie zespołu z Francji wydaje się dziwne, ale być może Translucid niezwykle szefostwu Requiem przypadło do gustu, ich decyzja, po prostu. Nie wydaje mi się też, żeby to była próba jakiegoś szerszego skoku na zachodni rynek, bo uważam, że tam i tak lepiej byłoby pokazywać nasz rodzimy underground, bo dokładnie czujemy jego kontekst, możemy być bardziej pewni za to, co pokazujemy, jakkolwiek ułomne by to czasem w ogólnoświatowym kontekście być nie mogło, wiemy więcej. I nie ma się czego wstydzić.

Przyznam się, że o francuskim muzycznym podziemiu z okolic późnego post-punka i postindustrialu z domieszką zimnej fali wiem naprawdę niewiele. Nie mogę dokładnie wyczuć lokalnego kontekstu, więc automatycznie rzucają się porównania z muzyką brytyjską, niemiecką czy amerykańską. I nic na to nie poradzę. Tak tutaj jest. Wczesne Swans z Jarboe? Środkowe The Cure z damskim wokalem? Siouxsie & The Banshees circa Hyaena albo Juju? Tak jakoś możnaby tę muzykę charakretyzować. Tylko że to nie jest pierwsza połowa lat 80tych, tylko już 1993. Więc czy to już epigoni czy może jeszcze awangarda? Trudno powiedzieć. Oczywiście język francuski, bo nim się Sisygambis posługują, wnosi tutaj świeży, zagadkowy powiew oraz, co tu dużo gadać, specyficzną egzotykę, atmosfera jest od razu bardziej nieodgadniona co płycie służy, ale niestety nie potrafię jej słuchać w oderwaniu od anglosaskiego kanonu. No i ciągoty prog-rockowe czy para-symfoniczne aranże to nie ten rodzaj mroku, który mnie pociąga. Słychać też wczesną cyfrę w studio nagraniowym, co jest samo w sobie dość intrygujące, bo rzadko się teraz do tamtego okresu wraca i w sumie zapomniałem jak wtedy „dziwnie“ płyty brzmiały. Być może warto sobie czasem przypomnieć.

Nie mówię, że ta płyta nie jest potrzebna, każde odkrywanie na nowo wątków ważnych chociażby dla bardzo wąskiej grupy fanów lub koneserów jest dobre, potrzebne i zawsze coś z niego wynika. Jednak mam nadzieję, że to tylko jednorazowy skok w bok w wydaniu Requiem. Wycieczka warta poznania, być może otwierająca jakiś nowy rozdział, ale póki co wolałbym dowiadywać się o tym, co działo się tutaj, miało i ma wpływ na nasz dzień dzisiejszy. Poznawać historię, która doprowadziła nas do momentu w którym jesteśmy, po to, żeby móc lepiej zanalizować i połączyć fakty. A w kontekście muzyki francuskiej dla mnie prywatnie dokonania Gainsbourga z Vannierem w kwestii wizjonerstwa i odkrywania nowych rzeczy i tak nie mogą być pobite. A pewnie też nie o to chodzi. Choć Francję lubię bardzo, to czuję się słuchając tej płyty jak ktoś, kto mieszka w Paryżu albo w Bordeaux od dziecka i z polskiej muzyki zna tylko Niemena, za to na wylot a nagle ktoś mu zaserwował wczesne Made in Poland. Frapująca sytuacja, nie powiem.

[Wojciech Kucharczyk]