Purcell Room, kameralna sala londyńskiego Southbank Centre, mieści około 400 osób i była praktycznie pełna na wieczorze pokazującym, że w drugiej dekadzie XXI muzyka grana solo na gitarze nadal może być różnorodna i fascynująca. Programowo miał być to koncert akustyczny, ale niezapowiadany suport okazał się elektryczny - angielski gitarzysta Dean McPhee zagrał dwa dość długie utwory zanurzone w delikatnym reverbie, czasem wspomagając się delayami i loopstacją. Puszczając oko w stronę orientalnych skal i rag, operując połyskliwym, migotliwym brzmieniem i nielinearną narracją, grał muzykę całkiem ciekawą, ale jednak trochę powierzchowną.
Stało się to widoczne zwłaszcza gdy na scenę wszedł Michael Chapman, którego każdy dźwięk miał sens i emocję, a połączenie techniki, lekkości i sugestywności gry było imponujące. Ten ponad 70-letni muzyk w wyjątkowy sposób łączy doświadczenie, erudycję, otwartość i jednak imponującą jak na ten wiek łatwość gry. Świetnie dobrał program - pojawiły się zarówno piosenki z pierwszych płyt (w głosie słychać upływ lat), jak i instrumentalne utwory, łączące folk, blues i jazz. Ponadto, zagrał genialny "Fahey's Flag", w którym przekomarzając się z fingerpicking genialnego, choć ponoć trudnego na co dzień, Amerykanina przekomarzał się zarazem ze słuchaniem starych płyt, imitując dźwięk zwalniającej płyty winylowej. Do tego dedykowany Jackowi Rose "Trying Times". Nie bez znaczenia był też angielski, przewrotny humor Chapmana. Wspaniały koncert, wspaniały muzyk.
Thurston Moore też połączył piosenki i instrumentale, ale była to diametralnie inna muzyka. Cały koncert zagrał na dwunastostrunowej gitarze, z której Thurston potrafi wydobyć zarówno bogate harmonicznie, barwne melodie, jak i dysonanse i akustyczny quasi-noise przywodzący na myśl jego elektryczną oryginalność. Zaczął od piosenek z Demolished Thoughts, potem zagrał bodajże trzy utwory instrumentalne, w tym nowe, niepublikowane, w których można było usłyszeć całego Thurstona - połączenie melodii, poetyki, swoistej melancholii i szorstkości. Występ zamknął tak, jak w ostatnich dwóch latach robi to często, niezależnie od składu, czyli grając "Psychic Hearts". To był zupełnie inny styl gry niż Chapmana, zupełnie inny rodzaj humoru, podobna swoboda i komunikatywność. Tak się składa, że najlepsze koncerty Thurstona, jakie widziałem miały miejsce w Londynie - kameralne warunki, publiczność, która w większości zna go dobrze i nie krzywi się, kiedy co trzy numery Thurston przeczyta dla odmiany wiersz albo opowie anegdotę o Matsie Gustafssonie albo o tym, jakie gafy popełnił dzień wcześniej w folkowym klubie w Newcastle, dają mu duży luz, na którym gra błyskotliwie.
Zamknięciem wieczoru był wspólny występ Moore'a i Chapmana, na którym ten pierwszy sięgnął po sześciostrunowy akustyk, a drugi po gitarę elektryczną i usłyszeliśmy duet genialny, oparty o pierwszą część "The Resurrection and Revenge of the Clayton Peacock", czyli bezprecedensową, noise'ową, improwizowaną płytę Chapmana sprzed dwóch lat, która ukazała się przecież w Ecstatic Peace. W kilkunastuminutowym utworze panowie wykorzystywali struktury tamtego nagrania, improwizując wokół nich i była to głośna, ekstatyczna koda dla całego wieczoru. Średnia wieku na scenie wynosiła ok. 60-tki, ale jak to mawiają NoMeansNo - old is the new young. Wspaniały koncert.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]