polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 Kryzys festiwali


Kryzys festiwali

Festiwale – krajobraz już po uczcie?

Kiedy w 2006 roku, zapatrzeni w belgijską festiwalową kulturę publikowaliśmy wywiad z jednym z organizatorów Dour Festival, w Polsce festiwalowy rynek jeszcze raczkował. Zagraniczne koncertowe wojaże też nie były powszechne. Teraz rodzime festiwale w niczym nie ustępują zagranicznym, ba, regularnie nagradzane są w europejskich sondażo-konkursach, choć to akurat przede wszystkim pokazuje, że dla młodego pokolenia patriotyzm jest ważny, jeśli manifestuje się go klikając. I niejedna z czytających to osób, jeśli nie większość z nich, była na zagranicznym festiwalu. Bez dwóch zdań, przez ostatnie kilka lat przeżyliśmy złotą erę festiwali, które stały się fenomenem masowym i angażującym większość osób zainteresowanych muzyką (choćby pobieżnie, jak pokazują pielgrzymki na Openera). Doświadczenia ostatniego roku czy też dwóch skłaniają mnie jednak do poglądu, że festiwalowy boom wszedł w fazę przegrzania i w oczy spogląda mu kryzys – może nie frekwencyjny i finansowy, ale przede wszystkim artystyczny. Mam na myśli przede wszystkim festiwale pod gołym niebem – te mniejsze i odbywające się poza letnim sezonem w miastach rządzą się trochę innymi prawami i w tym momencie zostawiam je na boku.

Ostatnia dekada to dla festiwali lata tłuste. Spadkowi wydatków na muzykę na nośnikach towarzyszył wzrost wydatków na muzykę doświadczaną bezpośrednio i jego głównymi beneficjentami są stadionowe gwiazdy i festiwale właśnie. Globalizacja, integracja europejska i spadek kosztów transportu (tanie loty) umożliwiły rozwój turystyki festiwalowej. Pomógł także gospodarczy boom, choć pierwszej fali kryzysu festiwalom jeszcze udało się oprzeć – teraz może być im trochę trudniej (niestety jako pierwsze przekonało się o tym działające bez sponsorów i dotacji ATP). Niemniej jednak, z wydarzeń o zasięgu krajowym, festiwale przerodziły się w europejskie, czy nawet globalne atrakcje – w 2007 na Primaverze było 120 dziennikarzy spoza Hiszpanii, w 2011-2012 – powyżej 500. Wśród publiczności, w tym polskiej, widać tam nawet większe zmiany. Podobnie jest także na polskich imprezach.

Rozwój rynku festiwalowego pociągnął za sobą napływ sponsorów, co umożliwiło jego dalszy rozrost. Wzorcowym przykładem marketyzacji niemal każdego wymiaru festiwalowej rzeczywistości jest wspomniana Primavera Sound i to bynajmniej nie dlatego, że ma już edycję „San Miguel” w Barcelonie i „Optimus” w Porto. Chodzi o to, że tytularnego sponsora nie ma tam chyba tylko autobus kursujący w nocy do centrum. Primavera wymownie też pokazuje, że portfolio sponsorów budowane jest tak, by objąć najważniejsze atrybuty wizerunku festiwalowicza, by nie powiedzieć hipstera – od alkoholi (wysokoprocentowych i piwa), przez ubrania i okulary, po samochód, a nawet cukierki miętowe. Brakuje tylko telefonu/ tabletu i stawiam, że w 2013 roku ta luka zostanie wypełniona (choć niekoniecznie sponsoringiem autobusu, tu bym raczej spodziewał się degradacji któregoś z dotychczasowych sponsorów, może tego od miętówek).

W efekcie na całym kontynencie wzrosła liczba (liczących się) festiwali oraz ich skala – liczba scen, dni, koncertów każdego dnia. Ergo, znacznie wzrosła liczba festiwalowych slotów, które można wypełnić. Z jednej strony to błogosławieństwo dla publiczności i zespołów – pole możliwości i wyboru poszerzyło się znacznie. Z drugiej – przekleństwo, bo festiwale en masse jednak nie lubią ryzyka, wypełniając główne punkty programu tym, co wydaje się najbardziej oczekiwane przez publiczność. Festiwalowicz studiując oszałamiającą ofertę europejskich festiwalu ma więc coraz częściej wrażenie deja vu. Muzyk, który chciałby na ten rynek wskoczyć, oszołomiony liczbą i skalą europejskich festiwali, odkryje, że nie jest to takie proste. Festiwal bowiem przed zalewem petentów zabezpiecza się współpracując z grupą agencji bookingowych, z których oferty składa gros programu, uzupełniając go paroma zespołami, które sam gdzieś odkrył. Showcase’y od Warszawy po Teksas wiele tu nie zmieniają – to zresztą temat na odrębną dyskusję.

Kolejnym istotnym czynnikiem, przewrotnie wpływającym na sytuację, jest paradygmat eklektyzmu. Współczesny konsument kultury nie specjalizuje się, jest „otwarty na wszystko”, czy innymi słowy – wszystkożerny. Stąd na każdym festiwalu, nieważne jaka jest jego ogólna idea i dominująca estetyka, obowiązkowo musi być reprezentowany hip-hop, elektronika / didżeje, często tzw. eksperyment, metal albo folk / muzyka świata. Wszystko fajnie, haczyk w tym, że często ta reprezentacja sprowadza się wszędzie do tych samych nazwisk. I tak większość festiwali odhacza hip-hop zapraszając A$AP Rocky’ego albo Dooma (obaj na żywo są zresztą dość kiepscy), tzw. eksperyment – zapraszając Fennesza albo Oneohtrix Point Never, metal – jakimś post-metalem, młodym amerykańskim blackiem, albo w ostateczności i w najgorszym dla publiczności wypadku – Baroness. Wymóg eklektyzmu paradoksalnie sprzyja ujednoliceniu oferty. Oczywiście można sobie z nim poradzić dobrze. Pierwszy przykład z 2012 roku to Flow w Helsinkach, gdzie muzykę świata zapakowano w dwa bloki tematyczne (Turcja i Afryka północno-zachodnia z dodatkiem Shangaan), eksperyment dostał odrębną salę pod hasłem „The Other Sound” i autentyczną kuratelą szefa Fonal, a jazz oznaczał rezydencję Jasona Morana i jego codzienne koncerty solo, w trio bądź z lokalnymi muzykami. Drugi – Villette Sonique w Paryżu, gdzie za trzy główne tematy przyjęto doom/stoner, hip-hop/punk oraz lo-fi, napisano dobrą festiwalową gazetkę argumentującą dlaczego tak a nie inaczej i generalnie trzymano się przyjętych zasad. W obu przypadkach nawet jeśli jakiś koncert był mniej udany, to chociaż wiadomo było, po co on jest. Sposób i kontekst prezentacji ma znaczenie.

Niemniej jednak, program najważniejszych europejskich imprez ulega stopniowemu zróżnicowaniu w ramach danej imprezy i homogenizacji pomiędzy nimi. Przykładowo, w 2007 Primavera (maj) miała z Dour (lipiec) trzy wspólne pozycje w programie (na ok. 100) z Offem (sierpień) – jedną (z Dour na Off nie powtórzyło się nic). W 2012 roku powtórzeń było osiem w przypadku Primavery i Dour, osiem w przypadku Primavery i Off, oraz dziewięć w przypadku Dour i Off. Gdyby uwzględnić też podobieństwa w programach rok po roku (np. co z 2011 roku na festiwalu X trafiło w roku 2012 na festiwal Y), doszłoby co najmniej drugie tyle. I bynajmniej nie wynika to z tego, że nasz rodzimy Off się w międzyczasie pięknie rozrósł. Po prostu cyrk rusza w maju na południu kontynentu i do końca sierpnia zabawiając publiczność wędruje na północ. Ostatnio w tydzień po Offie wybrałem się na wspomniany Flow - to samo zrobili Swans, Chromatics, Fennesz, Shangaan Electro, Charles Bradley, Africa Hitech, DāM Funk… Tak więc Drogi Czytelniku nie martw się, jeśli coś przegapiłeś w tym roku, zobaczysz to gdzieś w kolejnym – od maja 2011 do sierpnia 2012 byłem na pięciu festiwalach z udziałem Battles.

Na dodatek, poszerza się pole tego, co nazwałbym „festiwalem środka”, wspólnym zbiorem programowym całego rynku (z wyjątkiem oczywiście festiwali gatunkowych, jak Hip-Hop Kemp czy Wacken). Jeszcze pięć lat temu występ Franz Ferdinand na Primaverze albo Mars Volty na Openerze byłby nie do pomyślenia – jedna i druga publika by się skrzywiła, choć z zupełnie innych powodów. Teraz tego typu zespoły, podobnie jak Blur, Bon Iver, Deerhunter, The Flaming Lips, Pulp, Bloc Party, Beirut czy Justice będą bez problemu pasować wszędzie tam, gdzie organizatora na nie stać.

Żeby było zabawniej, programujący festiwale od paru lat stoją wobec dość paradoksalnego oczekiwania – powinni pokazać coś, czego jeszcze nie mieli, ale zarazem powinna być to gruba ryba. To wręcz przeciwieństwo sposobu, w jaki programowano festiwale przez lata. Bob Dylan grał w Newport co roku od 1963 do 1965 (wtedy oczywiście po raz ostatni). Glastonbury i inne angielskie festy przez lata oparte były o coroczne koncerty brytyjskich gwiazd, a Roskilde o pewien katalog headlinerów od Björk, przez QOTSA / RHCP / Muse, po Boba Dylana. Teraz w walce o rockowych headlinerów, czytaj reaktywowane Stone Roses albo niezawodne The Cure bądź Foo Fighters, w UK nie bierze się jeńców, a Blur mogą grać „ostatnią trasę” po raz n-ty w kolejnych częściach kontynentu. Na jednym z primaverowych paneli człowiek z firmy zajmującej się swataniem sponsorów z festiwalami i zespołami, narzekał zresztą na krótką ławkę potencjalnych headlinerów. I właśnie festiwalowe poszukiwanie gwiazdy dużej, ale zarazem dawno nie widzianej, jest obok sentymentu kulturowego (wyjątkowo akurat silnego emocją i zasobnością portfela obecnych trzydziestokilkulatków) jednym z głównych czynników fali reaktywacji, która objęła już niemal wszystkie możliwe zespoły, z wyjątkiem tych nieżyjących i Fugazi. Współczesny konsument jest nie tylko wszystkożerny, on na dodatek chce by dania były przygotowane specjalnie dla niego i zawierały choć jedną gwiazdkę z nieba.

Tak więc przepis na festiwal AD 2013 wygląda mniej więcej tak: weź dwie / trzy gwiazdy w wieku 50 plus, w tym najlepiej jedną reaktywowaną, do tego dorzuć parę grup z puli „środka”, trochę rzemieślniczych zespołów w typie twojej imprezy, parę nowych hajpów, uzupełnił z „puli eklektycznej” i gotowe. W razie problemów, agencje, z którymi współpracujesz na pewno będą mogły coś polecić. Będę autentycznie zdziwiony, jeśli ruszające od stycznia pełną parą ogłoszenia letnich (już przecież w większości zabukowanych) line-up’ów będą wyglądały inaczej. Czego zresztą i Wam, i sobie życzę.

[Piotr Lewandowski]

 


 

Festiwalowy supermarket. Co dalej w natłoku imprez muzycznych?

W ciągu ostatnich kilku lat przeżywamy w Polsce i Europie prawdziwy wysyp imprez muzycznych, gatunkowo bardzo różnorodnych – od muzyki pop, przez elektronikę, rock, metal, jazz, po muzykę eksperymentalną. To doskonała okazja do przyjrzenia się ciekawym grupom, zjawiskom muzycznym, wytwórniom płytowym; możliwość poszerzenia horyzontów albo zobaczenia artystów, którzy rzadko koncertują. Ale wracając z nich coraz częściej pojawia się we mnie uczucie rozczarowania, zmęczenia ich formułą, programem i kumulacją atrakcji.

Czym jest w stanie wyróżnić się europejski festiwal muzyczny na tle innych? Przede wszystkim zestawem zaproszonych wykonawców, ale także formułą ich prezentacji. Ten pierwszy mimo stabilnego trzonu wykonawców, zapewniających publiczność na każdej imprezie, stopniowo się różnicuje wśród różnych imprez, zachowując jednak powtarzalne nazwiska. Jednak o ciekawą formułę festiwalową jest o wiele ciężej.

Festiwale kładą nacisk przede wszystkim na ilość, a niekoniecznie jakość wykonawców. Bardziej nośna wydaje się impreza, która w swoim programie zmieści dwie setki wykonawców, niż ta, która zaprosi ich dwie dziesiątki. Ale spektakularność to przecież nie wszystko. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że celem tych wydarzeń nie jest celebracja muzyki i prezentowanie interesujących wykonawców, ale przyjmowanie formy muzycznego supermarketu, który ma za zadanie zaprezentować jak najwięcej i jak najszybciej.

Wielu zapraszanych artystów to przyciągające publiczność nazwy, sezonowe „gwiazdy”, „objawienia”, które właśnie są na topie. Już jesienią wiadomo kto będzie headlinerem większości letnich imprez i w jakim kierunku będzie zmierzać ułożony program. Ale co z resztą? Czy kumulacja kilkuset artystów pozwoli poznać ich różnorodną twórczość czy jedynie ma za zadanie stworzyć złudzenie, że oto dane było nam obcować z przekrojem współczesnej sceny alternatywnej? Bieganie między scenami, wybór artysty X czy Y, którzy w tym samym czasie występują na dwóch scenach ma sprawić, że poczujemy się w centrum muzycznego świata, w którym występują autorzy najciekawszych płyt, zjawiskowi wykonawcy i ci, których „warto zobaczyć”. Ale coraz częściej zamiast sumiennie ułożonego programu, który można w spokoju kontemplować, uczestniczymy w istnym maratonie między scenami.

Oczywiście różnią się festiwale letnie – przyjmujące bardziej piknikowy i rozrywkowy charakter – od jesiennych imprez, odbywających się w przestrzeniach zadaszonych, na trochę innych zasadach: w kilku miejscach w obrębie jednego miasta, czasem bardziej rozrzucone w czasie, z programem wzbogaconym o część panelową i dyskusyjną. Wiele z nich narzuca sobie określony temat, wokół którego kompletują wykonawców. To właśnie ich dobór ma scharakteryzować dane wydarzenie, wyróżnić je na tle innych, a także stanowić o jego atrakcyjności.

Niestety wielokrotnie na festiwalach liczą się nazwy, a nie rzeczywiste umiejętności zespołów. A przecież niekoniecznie (a nawet bardzo rzadko!) headliner może pochwalić się umiejętnością przełożenia swoich dokonań na język sceniczny, ale o wiele lepiej może poradzić sobie z tym niszowy wykonawca. Dlatego z roku na rok coraz ciężej jest mi wybrać ile świetnych koncertów dane było mi zobaczyć podczas festiwali – z jednej strony ma na to wpływ fakt, że widziałem ich coraz więcej, z drugiej strony jakość koncertów, a z trzeciej zapraszani wykonawcy, na których coraz bardziej wpływa popyt, a nie kuratorskie programowanie organizatorów.

Czyżby więc lepiej byłoby pójść na zwykły koncert niż muzyczny maraton? Festiwale w coraz większym stopniu charakteryzuje tzw. „różnorodność”, która zwłaszcza w ostatnich latach objawia się najdobitniej, kiedy coraz większą część ich programu stanowią zespoły z kręgu metalu, dołączające do szeregu reprezentantów elektroniki, rocka, jazzu, ambientu czy czego tam sobie jeszcze zażyczycie. Na zwykłym koncercie można w spokoju od początku do końca wysłuchać artystów i nie ma się poczucia, że gdzieś indziej coś się traci. Nie jesteśmy na wyścigu, a dzięki takiej formie możemy w pełni, a nie wyrywkowo docenić wybranego wykonawcę. Może więc przyszłością są sprofilowane imprezy, które nie próbują na siłę udowadniać, że są przeglądem sezonowych nowości? Ważniejsze wydaje się skupienie na doborze artystów, nie według klucza popularności (chociaż on też ma znaczenie) czy sezonowej mody, ale zamysłu kuratorskiego, który prezentuje spójną, oryginalną i pogłębioną koncepcję prezentacji muzyki.

Charakterystycznych elementów wyróżniających i profilujących festiwale często brakuje i pokazują one, w jak dużym stopniu wiele muzycznych imprez nie potrafi się odnaleźć na rynku. To unaocznia, że do widza trzeba trafiać na różne sposoby – nie zawsze kilkudniową imprezą z natłokiem koncertów, wśród których słuchacze sami nie do końca wiedzą, co chcą wybrać, ale bardziej sprofilowanym wydarzeniem, stawiającym na selekcję, kompetentnych organizatorów, przenosząc ciężar z ilości na rzecz jakości, a także zapraszające widza do dyskusji, współtworzenia, a nie jedynie biernego uczestnictwa. Takie podejście prezentuje jednak zdecydowana mniejszość – jest zaledwie kilka festiwalowych perełek na tle innych imprez, które konsekwentnie budowanym i przemyślanym programem, potrafią stworzyć spójną wizję i przedstawić nieszablonowe zjawiska na rynku muzycznym. Czas pokaże w jakim kierunku będą zmierzać organizatorzy polskich i europejskich festiwali – pozostaje życzyć, aby zarówno dla zespołów jak i odbiorców, obrana droga była jak najbardziej wartościowa.

[Jakub Knera]

[Piotr Lewandowski, Jakub Knera]